Moja pamięć utkana jest z lektur. Mam taki osobniczy defekt, że niewiele pamiętam szczegółów ze swojego życia i życia najbliższych. Najważniejsze wydarzenia i owszem, ale jakieś drobiazgi, niuanse, to nie bardzo. Mam za to dobrą pamięć krótką, miejscową. Tak przynajmniej sądzę (na marginesie rozważań – ostatnio przeczytałam świetne zdanie w wywiadzie z Ewą Kuryluk: „Żeby żyć, trzeba sporo zapomnieć”[1]. Kuryluk w tym samym wywiadzie cytuje też Borgesa, który sądził podobnie. Oczywiście literatura jest w opozycji. Jest nośnikiem i katalizatorem pamięci). Z moim doświadczeniem czytelniczym jest jednak zgoła inaczej. Nie zawsze pamiętam treść książki, ale zawsze pamiętam w jakich warunkach i gdzie ją czytałam (pogoda, nastrój, w co byłam ubrana, muzyka towarzysząca etc.). Czy to mówimy o lekturze sprzed dziesięciu lat, czy też dziesięciu miesięcy. Nie wiem, co to właściwie znaczy, ale wiem, że bez książek nie mogę się obejść i to one stanowią, i zawsze stanowiły koło ratunkowe mojej osobistej opowieści (także i jakże nieoceniony eskapizm)[2]. Jak widać, literatura nie tylko utrwala pamięć zbiorową, ale też moją (na swój własny, pokręcony sposób). Zatem dziś o okrągłej rocznicy bloga. 10 lat. To sporo.
Pamiętam moje pierwsze nieśmiałe wprawki, których teraz się cholernie wstydzę, bo zbudowane były w dużej mierze na nietrwałych fundamentach egzaltacji. Potrzebowałam czasu, żeby wypracować sobie warsztat. Potrzebowałam też czasu, żeby olać głosy mówiące – „blogerzy książkowi, to raczej popłuczyny po pełnoprawnej krytyce literackiej” (zresztą odnoszę wrażenie, że to także dzięki blogerom i blogerkom ten rynek jeszcze się jakoś trzyma – choć wiadomo, że i tu są patologie). No i technologie (nawet pojawił się rym!). Najpierw były recenzje, potem pojawiły się filmy, teraz podcasty, a ja, przez wzgląd na moją pracę zawodową, postanowiłam porzucić pełnokrwistą krytykę literacką (choć czasami ręka swędzi)[3]. I dobrze mi z tym. Choć ta swoboda często rozbisurmania i rozleniwia. I jeszcze rozckliwia (choć to może akurat spuścizna po urlopie macierzyńskim).
Na początku miałam taki pomysł, żeby wybrać dziesięć najlepszych książek dekady. Ale nie sposób. Te dziesięć lat ukształtowało mnie jako czytelniczkę. Atwood, Woolf, Wasilij Grossman, Aleksijewicz, Proust, Borges, Calvino… Bo któż najbardziej zasługuje na tytuł mistera/miss dekady? Prawda, że wybór jest niemożliwy?! Za to domowej biblioteczki sama sobie zazdroszczę.
Zaczynałam ten tekst kilkakrotnie, bo ilekroć coś napisałam, to wydało mi się to miałkie/infantylne/zbyt emocjonalne. Pewnie przez niedobór czasu i snu (jedno dziecko płaczę i ząbkuje, drugie – starsze też domaga się uwagi. Mąż to wszytko znosi cierpliwie – choć powiedział, że bardziej przeżywam 10 lat bloga niż dziesiątą rocznicę ślubu). Reasumując: czytajcie książki (i czasopisma)! A ja nadal będę dłubać w literaturze. Pewnie jeszcze przez następnych 10 lat. Bo nie sposób zachować tylko dla siebie tych wszystkich pożytków płynących z lektury, literackich olśnień, cytatów, które ratują życie.
[1] „Książki. Magazyn do czytania” nr 6 (39), grudzień 2019.
[2] Polecam tekst na dziewięciolecie bloga. Tam dużo zbornych słów (tak przynajmniej mi się wydaję) o potędze literatury >>Tutaj.