Krytyczka w odwrocie, czyli dyskretny urok peryferyjnej afirmacji

fot. André Kertész
fot. André Kertész

Można przyjąć różne strategie. Na przykład taktyka na łotra/łotrzyce. Być takim momusem (piękne słowo prawda? Odkryłam je niedawno). Od czasu do czasu warto rzucić lakoniczne „Gdzie był redaktor/korektor/policja?”. W każdym razie ten typ dokręca śrubę maksymalnie. Bezwzględny w ocenie, nie oszczędza nikogo i niczego: autora, tekstu, fabuły, okładki i layoutu. W tym wariancie zapewne można liczyć na sławę, bo na pieniądze na pewno nie. Nie w tej branży. Na drugim końcu tego naszego mikroświata krytycznego jest typ drugi – przymilny i wysoce empatyczny. A gdzieś pewnie pośrodku znajduje się święty Graal i prawda objawiona krytyki – jedynie słuszna racja. Ale (suche) żarty i podziały na bok, bo doszłam do takiego momentu w moim krytycznoliterackiej amatorszczyźnie, że nie chcę siebie definiować (bo nie wypada, bo czuję się zmęczona, bo mentalnie wypadłam już z gry), a główna myśl jaka mi ostatnio przyświeca (cytując jednego z polskich autorów współczesnych) „po chuj robić komuś przykrość, przecież nikt nie pisze swojej książki, żeby mi zrobić na złość”. Możecie nazwać to empatią lub tchórzostwem, ewentualnie krytyczną kastracją. Empatią – pracuję w branży i wiem ile kosztuje autora napisanie książki i jej wydanie – jest mroczniej i straszniej niż u Kinga. Tchórzostwo – trudno publicznie oceniać kogoś, kogo się zna. Czas przyswoić warunki niepisanej umowy społecznej. I w końcu kastracja – nie można bałwochwalczo nazwać się krytyczką, jeśli stosuje się mniej lub bardziej świadomą autocenzurę. Basta. Hipokryzja (ja wydaję, innych krytykuje) to też kiepski motyw. Trochę mi zajęło dojście do tych prawd (wybaczcie!), ale oto jestem. Na swoją obronę mogę dodać, że zawsze starałam się uczciwie podchodzić do każdego tytułu, ale wyżej wymienione uwarunkowania wzięły jednak górę. Naiwnie sądziłam, że okrakiem można usiąść na barykadzie i cieszyć się dobrym zdrowiem. Reasumując te chaotyczne wątki: będę okazjonalnie pisała o literaturze, ale tylko takiej, które mnie zachwyci. Bo o tej zawsze warto pisać. Złą pominę milczeniem. Będę publikowała też m. in. felietony, dzieliła się spostrzeżeniami z rynku książki etc., bo pisać po prostu lubię i sprawia mi to cholerną frajdę, a wiadomym jest, że Internet wszystko zniesie. Będzie Instagram. Będzie Facebook. Wszystko będzie. Poza krytyką. Ale za to z w modnym trendzie „slow life”. Bez popisówy, ale za to z sercem na dłoni.

Chciałam zacząć ten wpis od nazwiska legendarnej Michiko Kakutani. Bo jest to dla mnie osoba z której warto brać przykład –  jak powinno uprawiać się krytykę literacką – (zaskoczenie!) niezależnie [sic!] (zresztą Katarzyna Wężyk napisała o niej ciekawy tekst. Warto rzucić okiem). Jednak Polska to mały kraj, a rynek książki to kraina (na oko) trzystu (niedofinansowanych) gniewnych ludzi i żeby się wyróżnić (i zarobić) trzeba często nieźle się nagimnastykować. Na szczęście są jeszcze osoby, które piszą uczciwie i mądrze, które pomijają prywatne animozje, nie obnoszą się ze swoim wybujałym ego, posługują się merytoryczną argumentacją i nie bawią się w lingwistyczną hochsztaplerkę. Krytyk lub krytyczka z prawdziwego zdarzenia to gatunki bliskie wymarciu, trzeba więc pielęgnować te dziwy ze szczególną atencją i ostrożnością.

A jak Drogi Czytelniku/Droga Czytelniczko dotarliście do tego miejsca, to muszę coś wyznać – prawie dziesięć lat zajęło mi przejście od słowa „blogerka” do słowa „krytyczka” (choć nadal uwiera) a gdy już się to stało oddaję pole walki. Przynajmniej w tej część gdzie najgłośniej świszczą kule.

Dziękuję za uwagę i do zobaczenia.

PS Właśnie doszłam do wniosku, że to moje pisanie, to strasznie jakieś takie barokowe jest. Egh.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *