Mam dwa sugestywne obrazy związane z Gombrowiczem. Pierwszy, szczególnie mocny, bo familiarny. Jest krótko po premierze Ferdydurke, a recenzje w największych tytułach są, mówiąc delikatnie, średnie (bo krytycy główkują, cóż z tym novum zrobić. Zganić? Pochwalić? Bezpiecznej napisać, że raczej kiepskie). A młody i pewny siebie Witold wkracza do rodzinnego salony pełnego ciotek, wujków oraz krewnych wszelkiej maści. Wszyscy znają drukowane opinie i mają niemałą satysfakcję, że ten zadziorny i wiecznie wyzłośliwiający się Itek dostał w końcu po uszach. Zatem on otwiera drzwi, wszystkie oczy na niego, pąsowieje, szepty rozchodzą się po szlacheckich pokojach lotem błyskawicy. I drugi obraz. Gombrowicz opuszcza w ostatniej chwili (na wariata lub tchórza – jak twierdzą i twierdzili niektórzy) w 1939 roku pokład transatlantyku „Chrobry”, który wypływa z argentyńskiego portu do Polski. Ale co dalej? Jakie są te jego pierwsze momenty w Buenos Aires – patrzy w lewo, w prawo? Czy szuka jakiejś znajomej twarzy? Ma w głowie jakiś plan? Cokolwiek? Jak sobie radzi bez służby i wparcia finansowego rodziny? Pierwszy obraz tylko utwierdza go w przekonaniu, że decyzja o byciu Artystą jest jedyna i słuszna. Bo na złość babci odmrozi sobie uszy! A recenzje pal licho! Bo i tak najważniejsze, że o książce jest głośno, że zasiała oczekiwany ferment. Natomiast decyzja o pozostaniu w Argentynie, nie tylko sprawi, że Witoldo bezpiecznie przeżyje wojnę, ale w końcu uwolni się od dojmującej obecności krewnych. Jednak wszystko ma swoją cenę. Z uporem wariata i przez wiele lat przy kawiarnianych stolikach, w oparach taniego i tęgiego tytoniu będzie tłumaczył Ferdydurke na hiszpański – chcąc pokazać i udowodnić światu swój geniusz (przełomem okaże się jednak wydanie francuskie). Mimo biedy, to w Ameryce Południowej będzie naprawdę szczęśliwy – szczególnie zaś w ramionach młodych mężczyzn (przede wszystkim) i kobiet (fakultatywnie).
Życie to wieczna walka z trudnościami, które wciąż odradzają się na nowo w najróżniejszej postaci. Powie Ricie, gdy ta skończy trzydzieści lat. W tym sławnym urodzinowym wykładzie przekaże jej także, że ciągle trzeba pracować nad sobą. I najważniejsze – człowiek jest samotny. To naturalny stan rzeczy. A dyskomfort i zmienność są najbardziej twórcze. Zatem do miejsc i ludzi się nie przyzwyczajał. Po drodze było mu z nielicznymi: introwertycznym Brunonem Schulzem, który przede wszystkim słuchał. Z Czesławem Miłoszem, który także miał zatarg z lewicującym Zachodem i który, jak Gombrowicz, wierzył, że miejsce pisarza, poety na pewno nie jest na froncie. Z Konstantym Jeleński, który otworzył mu drzwi do literackich salonów Europy. Garstka raptem. Bowiem tylko wybrani wytrzymywali humory, zgryźliwości, mrukliwość Witolda. Nie był łatwym kompanem. Kompromisów nie akceptował. Nawet na kolacji z ważną personą, która mogłaby przyczynić się do rozwoju jego kariery. Basta. Sam się ogłosił: Wielkim Pisarzem Narodu mojego! – trochę dla picu, a trochę jednak na serio. Polska go uwierała (a kogóż nie uwiera?). W ogóle dziwię się mocno tym Polakom! Ciągle im się marzy wielkość, a gdy wreszcie łaskawa Opatrzność ześle im geniusza, boczą się, dąsają i robią jakieś trudności.
Od szlacheckiego dworu przez kawiarnie Warszawy i podłe dzielnice Buenos Aires, aż po Vence kreśli Suchanow ze znawstwem i pasją życie Gombrowicza. Podaje czytelnikowi Witolda sauté, który tyleż fascynuje, co uwiera. Tym swoim wiecznym nihilizmem, którym pragnął zmodernizować psychikę polską. Tym swoim „bezczelnym” przekonaniem o własnym geniuszu. Przecież to takie nieforemne i niepolskie! Dobra to biografia, nie tylko przez nietuzinkową postać bohatera, ale też przez sprawne pióro, bezkompromisowość oraz rzetelną pracę dokumentalną.
A ja, jak ten gołodupiec, zostaję po lekturze ze zdaniem:
Ja z moją literaturą, […] zwyciężyłem wbrew Historii, tyranii rządów, prymitywizmowi czytelnika […].
Chciałabym napisać, że autor miał rację. Dziś szczególnie.