Maciej Marcisz w „Taśmach rodzinnych” próbuje zmierzyć się z tematem polskiej transformacji lat 90. Dziki kapitalizm, all inclusive na greckiej wyspie, pachnące szampony i markowe ubrania kontra reszta biednego, i tym samym mniej atrakcyjnego, świata. Nowobogaccy kontra prekariusze. Rodzina Małysów, która ma wszystko, bo głowa rodziny „dobrze kombinuje” i pozostała część społeczeństwa, która nie rozumie mechanizmów, leniwi się i jest „biedna – bo głupia” – parafrazując słowa matki głównego bohatera. Schematy i uproszczenia. Bo w książce Marcisza wszystko jest pod linijkę lub polukrowane (do wyboru). Tj. zło zostaje potępione, dobro wynagrodzone. Cierpią ci, co zadawali kiedyś ból innym. Pieniądze szczęścia nie dają, a biedny kuzyn, którego swojego czasu wyśmiewała rodzina Małysów za brak ogłady i durnostojki na komodzie, okazuje się szczęśliwcem, bo wybrał egzystencję spod szczęśliwej gwiazdy slow life. Teraz jednak, w rzeczywistości przeżartej korporacyjnym kapitalizmem, to on zbiera obfite plony uważnej i niespiesznej bytności. A dlaczego bohaterowie postępują źle? Np. ojciec głównego bohatera? Bo sam był lany w dzieciństwie, bo przeżył piekło i nie potrafi inaczej. A dlaczego Marcin Małys postępuje źle? Bo nikt nie przekazał mu dobrych wzorców (dziedziczona krzywda) – tylko jednorożce, brak poczucia bezpieczeństwa i kasa, kasa i degrengolada moralna. Ale na szczęście (UWAGA! SPOILER!) wszystko kończy się happy ednem. Każdy zrozumiał swój błąd, a główny bohater w końcu zabiera się do uczciwej roboty i spłaca długi (moja poznańska dusza woła o więcej!).
Trzeba jednak oddać Marciszowi, że dobrze radzi sobie z językiem (patrz: cytat poniżej). I że miał świetny pomysł, który zdaje się, był realizowany w dużym pośpiechu (wnioskuję po bardzo obiecującym początku). W każdym razie „Taśmy rodzinne” to poprawna literatura środka. A biorąc pod uwagę, że to debiut, w kolejnej książce liczę na więcej.
Przeczytałam jednym tchem, komentowała wrzucone zdjęcie. Książka, kawa, ciastko. Książka, kawa, notes. Winko, kwiatki. Świeczuszka, książka, parapet. Bardzo wciągająca proza, ogromnie mi się podoba. Zjechałam połowę Mokotowa, żeby kupić nowy „Przekrój”, nigdzie nie było, ale w końcu się udało – pisała – mam! Wyobrażał sobie, jak w swoich wycmokanych notesach pilnie wynotowuje najlepsze fragmenty książek, licząc, że wysiłek wzorowej studentki zostanie wynagrodzony piątką z literatury własnej, ze nieustanna obecność wśród kultury spowoduje, iż ona sama, na zasadzie osmozy, stanie się wybitna.