Dorastałam w miejscu, gdzie krzaki i drzewa rosły po horyzont. Wróbel czy sikorka? Buk a może dąb? Całą wiedzę na temat przyrody otrzymałam w pakiecie zaraz po urodzeniu. Trochę jak z dwujęzycznym dzieckiem. Nauka bezwiedna i najbardziej efektywna. Rozlewisko w środku lasu, ruiny dawnej wioski, polany pełne konwalii i prawdziwków – ależ proszę bardzo! Każdą z dróg prowadzącą do tych miejsc, znałam na pamięć i do teraz potrafię odtworzyć ich topografię, choć już dawno wyprowadziłam się z rodzinnej wioski. Nigdy nie miałam lęku przed przyrodą. Jej obecność była dla mnie i jest czymś tak naturalnym i zwyczajnym, że trudno było mi sobie wyobrazić, że ktoś chciałby o niej pisać. Ale być może rację ma Adam Robiński, autor świetnych „Hajstrów”, który podczas spotkania w Miedziance mówił o tym, że do przyrodopisarstwa trzeba dorosnąć. A poza tym nie ma co się oszukiwać – ciekawsze zawsze jest to co poza nami, egzotyka. W moim przypadku na chwilę w centrum uwagi znalazło się miasto.
Z dużym sceptycyzmem zaczęłam więc moją literacką przygodę z przyrodopisarstwem (ang. nature writing). Wyeksploatowany temat „duchowych przeżyć drzew i zwierząt”, który zamiast wzmacniać poczucie przynależności i współudziału przez swoje namnażanie i kolejne publikacje niebezpiecznie zbliżył się do groteski – to także zniechęcało. Na początku myślałam, że Stanisław Łubieński napisał właśnie taką książkę. Jakież było moje zdziwienie po lekturze „Dwunastu srok za ogon” (pełna recenzja po kliknięciu w tytułu), że to zakamuflowany Łubieński jest głównym podmiotem swojej opowieści (w kontekście ptaków rzecz jasna, dalej birdwatchingu) snutej między leczeniem złamanych skrzydeł bocianów a obrazami Chełmońskiego. Bo to co urzeka w przyrodopisarstwie najbardziej to fakt, że w gatunku ważne są konteksty i nitki tradycji oraz kultury snute na pozór chaotycznie, lecz wyśmienicie łączące aktywność podróżnika-literata z bagażem cywilizacyjnym (wiem, że to słowo pejoratywne, ale trudno o bardziej trafne). Wspaniale praktykuje to wspomniany już wcześniej Adam Robiński, który streszcza nam m.in. historię pustyni Błędowskiej, ale też życiorys Newerlego (swoją drogą chciałabym przeczytać jego pełną biografię). Poza tym sprzedaje czytelnikowi wiele innych arcyciekawych informacji i przeżyć (mnie kupił zdaniem: Gęstwina, a za nią jeszcze wał przeciwpowodziowy odgradzał rzekę od wszechświatów zdobionych tujami i kostką bauma). Robiński zaś nie ukrywa swojej inspiracji Robertem Macfarlanem, który w gatunku i w ironii uzyskał mistrzostwo, i z którym czytelnik w „Szlakach” nie tylko wędruje bezdrożami Wielkiej Brytanii, ale też wącha nadgniłe wodorosty, czuje na skórze mgłę znad wrzosowisk, spotyka truchło ptaka i chodzi boso po porannej trafie. Nieprawdaż, że ekscytujące?!
Książki Łubieńskiego, Robińskiego i Macfarlana (i innych jeszcze przeze mnie nieodkrytych) są dlatego takie atrakcyjne, bo sprzedają coś więcej niż banalną przygodę z gatunku „rzuć wszystko i wyjedź w Bieszczady”. To doświadczenie tyleż sensualne, co intelektualne. I to mnie w nich najbardziej przekonuję. Czas zatem nadrobić klasykę gatunku: „Walden, czyli życie w lesie” Thoreau i trochę powłóczyć się po okolicy.