„Jazz! Nie Komeda”. „Komeda. Osobiste życie jazzu” Magdalena Grzebałkowska

Quasi – recenzja.

Nieodgadniony. Nieopisany. Wsobny taki. Mnożenie i kurczowe trzymanie się przymiotników, to raczej wyraz bezsilności w próbie opisania bohatera, którego opisywalność jest dość karkołomnym zadaniem. Bo jak tu uchwycić kogoś, kto swojej obecności nie przypieczętował dziennikami, notatkami, listami? Kto wzbraniał się przed publicznymi wypowiedziami? Kto nie szafował oceną i słowem? Grzebałkowska, po jakże „udokumentowanych” na wszelkich nośnikach Beksińskich, znalazła się po drugiej stronie biograficznej tęczy. Z klęski faktograficznego urodzaju wpadła w klęskę wielkiego głodu. Czy wyszła z tej walki zwycięsko? Jeśli rozpatrywać książkę w kategorii biografii polskiego jazzu, to tak. Jeśli zaś biografii samego Krzysztofa Trzcińskiego – można czuć pewien niedosyt. Stąd podtytuł. Stąd pewnie mocno eksplikujący opis książki. Polisa ubezpieczeniowa przed potencjalnymi malkontentami.

Biografia Komedy przypomina grę w kotka i myszkę. Komeda skutecznie ucieka, ale autorka próbuje łapać go oczami i słowami żony Zosi Lach (swoją drogą niezła z niej była „osobowość”!), przyjaciół, których wymieniać można bez końca: Roman Polański, Michał Urbaniak, Jan „Ptaszyn” Wróblewski… . To normalna rzecz. Rusztowanie każdego biografa i biografistki – opierać postać na osobach trzecich. Jednak niewielu z nich pamięta jego gesty i słowa. Ba! Jego samego! Raczej niewielkie skrawki, jak ten Osieckiej: Komeda grał tak, jakby zgarniał do środka małe kaczuszki. Częściej czytelnik otrzymuje potężną i fascynującą dawkę historii polskiego jazzu np. problemach związanych z zakupem płyt i instrumentów; o rautach; o wszechświecie kawalerek; o ciasnocie miejsca, ale szerokim geście polskiej duszy (klasyczne – kto nie pije, ten donosi); o pierwszych festiwalach; o próbie wyrwania się z szarości i monotonii życia w PRL. Tylko tego Komedy ciągle brak. A może ten brak, to właśnie Komeda w całej okazałości? Może nie on się liczy jako postać, ale muzyka? Przekombinowane?

Na chwilę zatrzymajmy się jednak w części amerykańskiej. Przecież zgoła najciekawszej. Mamy dwie wersje wypadku. Potraktowane trochę jak punkty do odhaczenia. Co czuł sam Komeda? Czy miał świadomość zbliżającej się śmierci? Jak on odbierał to zdarzenie? A Hłasko – przecież sporo o tym pisze – chociażby w listach. Brakuje odpowiedzi na pytania: dlaczego? W jakim celu? Po co to wszystko? Wymyka się ten Krzyś, wymyka. A może, tak sobie myślę (pewnie, co niektórzy mnie zlinczują), że Trzciński to nie był po prostu ciekawy człowiek? Tak charakterologicznie? Może ilość materiału to nie jedyny problem? Ponownie przekombinowane?

Bezwzględnie doceniam trud i pracę włożoną w tę książkę. Cenię sobie styl Grzebałkowskiej (czytanie jej książki zaraz po „Wyspie węży” Szejnert, było jak słuchanie drugiej części dobrze zagranego utworu), która świetnie radzi sobie z językiem, ale uważam, że  „Komeda. Osobiste życie jazzu” to książka, która pozostawia niedosyt. Nie wiem, czy to przez ubożuchne źródła,  czy to sam Komeda, czy w końcu nieprecyzyjnie położone akcenty. Niemniej będę, jak zawsze zresztą, czekała na kolejną publikację Grzebałkowskiej. Z dużą niecierpliwością i nadzieją.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *