
Nieprzypadkowo Żulczyk korzysta z konwencji literatury popularnej. Thriller bowiem żongluje uwagą czytelnika i daje złudną nadzieję, że wszystko jakoś szczęśliwie się skończy, a przynajmniej wyjaśni. To pozwala odbiorcy brnąć nieprzerwanie przez odmęty fabuły. Jest zbrodnia, winna też być kara. Tak jest w biblii, ale nie na polskiej prowincji. Tutaj rządzi burmistrzowa, gangsterzy i forsa (kolejność dowolna). Gdy więc po wielu latach wraca z Warszawy do Zyborka Mikołaj, autor bestsellerowego paszkwilu o rodzinnym mieście, zostaje wciągnięty w sam środek bagna wzajemnych pretensji i złości. Musi stawić czoła wszystkim i wszystkiemu: ojcu, przeszłości, zbrodni i nowej książce (to ostatnie jest chyba dla niego najgorsze). Towarzyszy mu Justyna – młoda dziennikarka – zredukowana z etatu na umowę o dzieło. Ona jest z poza układu i dlatego ma być dla czytelnika racjonalną odskocznią, ale szybko staje się częścią tej fantazmatycznej historii. Kurzy się i zapada w odmęty narracji. Godną uwagi postacią jest też ojciec głównego bohatera – Tomasz. Patriarcha rodu, ostatni sprawiedliwy, który kilka lat wcześniej wolny czas spędzał głównie na piciu wódki. Teraz wytrzeźwiał i próbuje nakreślić wyraźną granicę pomiędzy dobrem i złem.
„Wzgórze psów” to opowieść, która fascynuje i odrzuca jednocześnie. Jak serial Black Mirror. Chce się więcej i więcej, mimo obezwładniającego poczucia grozy i obrzydzenia. Bo Żulczyk jest całkiem dobry w kreowaniu nietuzinkowych światów, postaci i scen. Jego sensualna i giętka proza udanie oddaje uroki i mroki polskiej prowincji, Polski.
A może wszyscy musimy być w opozycji? Wszyscy w Polsce? Może wszędzie, w każdym Zyborku, w każdym Radomiu, w każdej Warszawie ludzie muszą się z czymś bić, bo inaczej już nie potrafią? Bo to bicie się jest jak krew? Bo świadomość tego, że jest się wolnym, wyparował już z puli genów? Akcja i reakcja. ] Atak i obrona. Mądrość i głupota. Dwa psy.