Wszystko u niej niepewne. Nawet data urodzenia. Kazimiera Iłłakowiczówna, bękarcia wnuczka Tomasza Zana, wychowana przez Zofię Buyno z Zyberk-Platerów, od dziecka chłonęła niejednoznaczność każdym fragmentem swojego jestestwa. Bo cóż to jest za pochodzenie, do którego przyznać się nie wolno i nie wypada? Jakież to wychowanie, które nakazuje żyć w ciągłej ascezie i modlitwie? Dla dorastającej dziewczyny – kajdany i niewola. Tak też uważała młoda Kazimiera, która od przybranej matki kilkakrotnie uciekała, by później tego srogo żałować. Wyrzuty sumienia zresztą już nigdy jej nie opuściły, bo gdy myśli Kazimiery lewitowały gdzieś między Rosją (przystojny młodzieniec) a Londynem (czynny udział w ruchu sufrażystek), matka Zofia umierała na raka. Życie, przynajmniej to rodzinne, daje jej się we znaki. Tak po prawdzie żadnych jednak erotycznych znaków, bo wiedzie nieprzeciętne życie jak na ówczesną kobietę – żyje samotnie. Żadnych rendez-vous i lata miłości. Ma za to siostrę Barbarę, dwie siostrzenice oraz oddane grono przyjaciół i znajomych, z którymi do końca życia prowadzi intensywną korespondencję. Ma też Boga. Takiego przez duże „B”. Po kilkuletnim romansie z socjalistami i sufrażystkami, na froncie pierwszej wojny dostaje duchowego olśnienia. Wraca więc do przykazań Zofii i modlitwy. Nie przeszkadza jej to jednak pracować u Piłsudskiego. Iłłakowiczówna, która znał kila języków i każdy niuans etykiety, była dla rządu pracownikiem wysoce pożądanym (ponoć za służbę u Marszałka miała dostać od Becka taką pensję, jak sobie tylko zażyczy). W tak zwanym międzyczasie wzrasta i wrasta poetycko. Tomiki – debiut „Ikarowe loty”, potem „Trzy struny” zbierają doskonałe recenzje. Skamandryci osobiście tarabanią się do jej lokum z prośbą, żeby tylko zechciała przyłączyć się do ich grupy. Ale Iłła przede wszystkim uważała siebie za urzędniczkę, a potem dopiero – za poetkę. Na pierwszym miejscu stawiała stabilizację finansową. Za nic miała poetyckie uniesienia i gardził życiem kawiarnianym. Praca była jej głównym punktem odniesienia. Tego koledzy po piórze nigdy jej nie wybaczyli. Ba! I nie zrozumieli.
Podczas drugiej wojny wegetowała w Rumuni. Długo ociągała się z powrotem, bo dopiero 1947 roku zobaczyła na chwilę Warszawę, by potem na stałe osiąść w Poznaniu. Dwa lata szykowała sobie grunt. Musiała mieć pewność, że w Polsce czeka na nią jakaś praca. Poznań urzekł ją swoim uporządkowaniem. Czuła się Wielkopolsce jak ryba w wodzie. Zdana tylko na siebie, dawała lekcje francuskiego i angielskiego, tłumaczyła, pisała – wszystko na 30 metrach swojego pokoiku na poznańskich Jeżycach (obecnie muzeum). Tam też dożyła swoich dni. Zdaje się, że często stawała po dobrej stronie mocy. Gdy na przykład, jeszcze w latach 30., broniła Tuwima przed antysemitami, później gdy wzięła stronę Wojciecha Bąka w głośnej sprawie o odebranie mu mieszkania przez ZLP. Robiła co mogła, żeby jej wiersz „Rozstrzelano moje serce w Poznaniu” o wypadkach Czerwca’56 ukazał się w druku. Kobieta z zasadami, kapryśna i wymagająca. Nikogo nie oszczędzała. Także siebie. Albo przede wszystkim siebie. Przywołać chociażby obraz jej tytanicznej pracy nad przekładem „Anny Kareniny” Tołstoja.
O postaci samej Kazimiery mogłabym pisać godzinami, ale przecież nie o wykład na temat „życia i twórczości” tutaj chodzi, ale o recenzję. A Joannie Kuciel-Frydryszak doskonale udało się uchwycić tą dwuznaczną i fascynującą postać. Bez patosu i lukru – bo Iłła, o czym przekonało się kilkanaście studentek, które w okresie jej późnej starości pomagało poetce w codziennych czynnościach, potrafiła być okrutna i złośliwa. Nieodgadniona do końca. Na szczęście więc dla czytelnika, że biografka Kazimiery bez szwanku przeszła przez niebezpieczną dżunglę ocen i pochopnych wniosków. Iłła, pióra Kuciel-Frydryszek, to biografia pełna szczegółów, ale pozbawiona plotek i domysłów. Rzetelna i dobrze wykonana robota.