Kącki miał poznaniakom skopać tyłki, a ledwie szturchnął ich palcem. „Poznań. Miasto grzechu” mógł powtórzyć sukces reporterski, rozumiany w jak najszerszym kontekście, i literacki (bo ten sprzedażowy zapewne ma już w kieszeni) „Maestra” czy też „Białegostoku”, ale stało się zgoła inaczej. Najnowsza książka reportera „Dużego Formatu” aż skrzy się od błędów formalnych. Ponadto, o ile jeszcze „Maestro” był à la „Detroit” LeDuffa – „wszyscy siedzimy w tym gównie”, „nie ma łatwych rozwiązań i odpowiedzi”, „dobiorę się do ich tłustych, politycznych tyłków” etc., to „Poznań” już jest jego miałkim pokłosiem. Kącki bowiem posługuje się kliszami, feruje wyroki na lewo i prawo oraz zadowala łatwymi odpowiedziami. Polecę teraz grubo, ale gdzie to objaśnianie świata, jak twierdził Ryszard K., gdzie próba zrozumienia? „Poznań” to czarno-biały wycinek rzeczywistości. Niedobrze jest, gdy takie rzeczy zaczynają wypuszczać doświadczeni reporterzy.
Historię Poznania Kącki zamyka w zaledwie kilku punktach: zabory – długo, długo nic, sprawa Kroloppa/Paetza, zabory (dużo tych zaborów!), które – jak się okazało – na zawsze i nieodwracalnie (według autora) ukształtowały mieszkańców stolicy Wielkopolski:
Ojciec J. pochodzi ze Wschodu, mama poznanianka. Dla J. różnice w ich mentalności są oczywiste. Mama – systematyczność, uporządkowanie i – przy całej do mamy miłości – ciasnota myślenia. J. woli mentalność ojca, którą też odziedziczyła – otwarty, szeroko myślący, mistyczny umysł.
I dalej:
Poznańskość rodziny Dymarskich przejawiała się także w ładzie, czystości i porządku.
Takie przykłady można mnożyć. Dlatego Kącki niczego nie przewietrza, ale w kiepskim stylu powiela tylko stereotypy. I to jest chyba moje największe rozczarowanie.
Mam też kilka zarzutów co do kompozycji książki. Początek, który miał być szokujący, czytelnik zna już z „Maetro” czy wcześniejszych artykułów, więc nie spełnił swojej zasadniczej funkcji „mocnego uderzenia” (zupełnie oczywiście nie chodzi tu o wymiar tragedii, bo ten jest oczywisty). Odbiorca może się czuć oszukany – po raz kolejny otrzymuje tę samą historię. Końcówka to przydługie wstawki historyczne, które mogą znużyć nawet najbardziej wytrwałego czytelnika. Broni się środek – historia Wojciecha Bąka, Małgorzaty Musierowicz czy Barańczaka – tutaj możemy znaleźć dawnego Kąckiego – pełnego pasji i uporu, żeby odkryć i wyszukać sprawy nieoczywiste. Żeby ponownie balansować na granicy półprawd i niuansów życia.
Jestem zła. Na tę książkę. Na to, że Kącki oddał do wydawnictwa słaby tekst[1], który miał szansę wstrząsnąć mieszkańcami Poznania – podobnie jak to zrobił „Maestro”. Ale stracił swoją szansę. Autor w wielu wywiadach przekonuje, że to jego punkt widzenia i że miał prawo właśnie widzieć „miasto grzechu”. Tyle że jest to punkt widzenia mocno amatorski. Człowieka, który nie zbadał problemu, ale oglądał go z pozycji osoby wszystkowidzącej i wiedzącej. Jak Kaczyński ogląda Polskę – czyli najgorzej!