Dreszczowiec pełen dreszczy

Wydaje się, że w kontekście literackich dreszczowców powiedziano już wszystko (no, bo kurczę, ile można kombinować wokół jednego schematu!). Wszystkie trupy, które miały paść, to padły. Wszystkie strzały także. Skandynawia spłynęła krwią, a niejeden szwedzki policjant trafił na psychoterapię lub odwyk. A jednak można. Można i to całkiem zacnie. Niedawno udowodniła to amerykańska pisarka, znakomita Gillian Flynn, a teraz równie świetny Brytyjczyk M. J. Arlidge. Środek ciężkości został wieć przesunięty. Literatura spod znaku thilerru/kryminału z hukiem przenosi się do świata anglosaskiego.

Zatem jest Anglia, dokładnie Southampton. Główną bohaterką powieści jest Helen Grace. Silna i bezkompromisowa policjantka, która ma dwie pasje: swoją pracę i BDSM (każdej z nich oddaje się z równym entuzjazmem i zaangażowaniem). W brudnej, dochodzeniowej harówce towarzyszą jej przystojny i utalentowany Mark Fuller oraz dziarska i żywiołowa Charlene „Charlie” Brooks. Temu, wydawać by się mogło całkiem klasycznemu trio, przychodzi prowadzić sprawę zgoła nietypową. Choć „nietypową” to słowo nieadekwatne i wątłe przy całej okropności zdarzeń. Przerażającą do cna i do szpiku kości. Bowiem zabójca wpadł na koncept, że swoje ofiary będzie porywał parami, a następnie uwięzi je w pomieszczeniu, z którego nie mogą wydostać się samodzielnie. Jedyną możliwością opuszczenia pułapki jest zabójstwo towarzysza niedoli. I co najgorsze: uprowadzone osoby są sobie w jakiś sposób bliskie. Wydostanie się z pułapki powoduje więc fizyczną śmierć jednej z nich, i bez wątpienia mentalną drugiej, tej która zabiła. Teoretycznie więc, mamy dwie ofiary, i o paradoksie!, formalnie dwóch morderców. Kreatora całego tego konceptu oraz osobę, która przeżyła. Koszmarnym układ zdarzeń.

„Ene, due, śmierć” stanowi przykład powieści, która wtłacza w żyły czytelnika taką ilość adrenaliny, serwuje taką ilość bodźców, że aż trudno złapać oddech. Krótkie zdania, krótki rozdziały, cios za ciosem, tylko podkręcają fabularne tempo. Plus niejednoznaczna, skomplikowana postać głównej bohaterki z niejasną przeszłością (niby jak zawsze, ale w wersji angielskiej przyzwyczailiśmy się jednak do herbatek w porcelanowych filiżankach i panny Marple).  Ponadto, w książce ma miejsce mój ulubiony element gry z czytelnikiem – od czasu do czasu narracja zostaje powierzona mordercy. Inna perspektywa, dodatkowe wrażenia. Arlidge cały czas trzyma więc czytelnika w emocjonalnym szachu. Prawdziwy, bardzo świadomy sztuki uwodzenia czytelnika, wirtuoz kryminalnej gry.

„Ene, due, śmierć” to kawał bardzo dobrej, popularnej literatury. Warto przeczytać – ku zacnej rozrywce.

***

Tygodnia pełnego (dobrych) wrażeń! 

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *