Cały naród „trochę umarł” miał powiedzieć ówczesny gubernator Kalifornii Ronald Regan na wieść o zamachu na Martina Luthera Kinga (sam Sides nazywa śmierć pastora tragedią narodową). Gdy 4 kwietnia 1968 roku James Earl Ray pociągnął za spust, nie mógł przewidzieć, że decyzja powstała w jego chorym umyślę, wpłynie realnie na los Ameryki i rozwój [sic!] kryminalistyki. Że J. Edgar Hoover – twardogłowy szef FBI, wbrew własnym poglądom i opinii, postawi na nogi trzy i pół tysiąca agentów, a prezydent Johnson wyłoży na śledztwo dwa miliony dolarów. Że Amerykanie, którzy jeszcze nie zdążyli otrząsnąć się po zamachu na Johna Fitzgeralda Kennedy’ego, stracą grunt pod nogami a ruchu walczące z dyskryminacją rasową zaczną realizować swoje postulaty. Tego Ray się nie spodziewał. Nie na taką skalę. Tak samo zresztą jak jego polityczni poplecznicy (choć uważny obserwator mógł na to wpaść, gdyż historia lubi się powtarzać). Ale to dopiero miało nastąpić. Sen Martina Luthera Kinga miał się zacząć ziszczać. Wcześniej, i na tych wątkach w głównej mierze skupia się Sides, to niespokojne lata 60., którego ducha autor świetnie oddaje. Ja również to, że morderstwo Kinga nie było tylko chorym imaginarium Raya, ale też wypadkową konserwatywnych poglądów części obywateli Stanów.
Tragedia o której mowa w książce ma dwóch głównych bohaterów – mordercę i zamordowanego. Tożsamość tego pierwszego poznajemy dopiero wraz z odkryciem jej przez agentów FBI. Sides przedstawia Raya z całym spectrum wad i urojeń, ale też analizuje jego dzieciństwo i pochodzenie po to, żeby w pełni zrozumieć, co popycha człowieka do tak skrajnego postępowania. Po drugiej zaś stronie jest King. Wizjoner i człowiek o wielkiej odwadze i charyzmie, ale też niemałej słabości do kobiet (oczywiście w dużym uproszczeniu). Dziennikarz stara się zatem uczłowieczyć (nie tłumaczy, ale opisuje!) swoich bohaterów i tym samym w możliwie obiektywny sposób przestawić tragedię, która wydarzyła się w Memphis.
Niewątpliwie Sides jest też mistrzem budowania napięcia. Jednakże w zakończeniu książki odżegnuje się od porównywania jego pracy z powieściami sensacyjnymi, gdyż w ten sposób, jak twierdzi, pauperyzuje się tragedię. Trudno się z nim nie zgodzić, ale mimo to zaryzykuję tezę, że wielu „asów” fikcyjnych opowieści winno się od niego uczyć literackiego rzemiosła. Ponadto Sides, ku rozpaczy wielbicieli teorii spiskowych, udowadnia, że za wielkimi dramatami często kryją się kuriozalne motywy i proste działania. Tak proste, że nie jeden powieściopisarzy zrezygnowałby z ich opisu. Ray, który działał sam i który z taką łatwością zabił jednego z największych przywódców XX wieku, wymyka się wszelkiej logice. Z tą dwuznacznością autor w sposób precyzyjny się rozprawia.
„Ogar piekielny…” to jedna z najlepszych książek non-fiction jakie przeczytałam. Doskonale łącząca ważki temat z rzetelnością reporterską i wciągającą (!) fabułą. Miał rację Artur Domosławski pisząc, że to arcydzieło. Bowiem praca amerykańskiego dziennikarza tym właśnie jest.