Wielekroć powtarzane i okrutnie wykorzystywane (wszerz i w wzdłuż, na skos) słowa Ryszarda Kapuścińskiego: Przetrwa ten, kto stworzył swój świat, w odniesieniu do autora „Dwunastu srok za ogon” Stanisława Łubieńskiego, mają jednak totalne uzasadnienie. Publikacja Łubieńskiego to czyste urzeczywistnienie pasji. Pasji totalnej. A jeśli jej definicji szukać w słownikach to pod rzeczonym hasłem spokojnie mógłby zaistnieć odsyłacz: Zob. Łubieński – ptaki. Zatem w książce mowa przede wszystkim o ptakach (odmienianych przez wszystkie przypadki). Mowa też o postaciach wielkich ornitologów m.in. Jamesie Bondzie (tak, tak!), czy Friedrichu Tischlerze. Autor przekazuje też czytelnikowi wiedzę o początkach swojej pasji, pisząc swoistą autobiografię człowieka ogarniętego: Birding Compulsive Disorder. W tekście nie brak też erudycyjnych konotacji natury z humanistyką i różnorakimi dziedzinami sztuki. Jednym słowem ptak ptaka pogania.
Szybko zrozumiałem, że wbrew temu, czego uczą polonistki, czasem lepiej powtórzyć jakiś wyraz niż siłować się z niezręcznym synonimem. Słowa „ptak” nie zamierzałem zastępować jakąś pokraką w rodzaju „skrzydlatego wędrowca”.
Łubieński jest przyrodniczym obsesjonistą. Bada, śledzi, podpatruje przyrodę bez względu na warunki pogodowe i miejsce. Utyskuje nad nieodwracalnymi zmianami (zniszczeniami), których człowiek dokonał w środowisku naturalnym. Ostatni rozdział, który prawie w całości poświęcił zatrważającej kondycji polskiej fauny i flory, można potraktować jako memento. Inne zaś części niosą ze sobą przesłanie zgoła rewolucyjne: „Rzuć pracę w korporacji i zacznij oglądać/podglądać… PTAKI!”. Trudno się zatem nie przekonać do tej książki, prawda?
A teraz ciutek ekshibicjonizmu: Przyroda nie jest dla mnie zjawiskiem obcym. Jestem wiejską dziewczyną dla której życie w otoczeniu dzikich ptaków, jeży, saren i muflonów było, i pozostaje nadal, czymś zupełnie normalnym. Jednak jak to z rutyną bywa – rzadko potrafimy dostrzec jej walory (z tego miejsca chciałbym pozdrowić szanownego małżonka). I dlatego Łubieński jest taki fajny. Bo pozwala przydomowe drzewa i ptactwo ponownie omieść świeżym i pełnym zachwytu spojrzeniem. I robi to z wielką klasą i znawstwem rzeczy.
Reasumując:
Ptasia migracja to dla mnie największy cud natury. Historię każdej wędrówki można przedstawić jako heroiczną epopeję. Każdy jej uczestnik jest wyjątkowy. Ile przeszkód i niebezpieczeństw napotyka na swojej drodze ważąca kilkanaście gramów sikorka, która pokonuje jedynie kilkaset kilometrów?
A ja tam zawsze jestem zachwycony, kiedy widzę sarnie stado 100 metrów od domu. I wołam domowników, żeby przyszli i też się pozachwycali. Ostatnio nawet ryzykowałem spóźnienie do pracy, bo tuż po wyjechaniu spod domu natknęliśmy się na, jak to nazwał Starszy, sarnią pielgrzymkę (stadko złożone z 17 sztuk i rozciągnięte w długi wąż) 🙂 No i często podczas biegania mam okazję chłonąć majestat ptasich drapieżników. Lubię to! 😛
Ja od pewnego czasu samodzielnie nabyłem zwyczaj poznawania okolicznego ptactwa. Po przeprowadzce ptactwo się nieco zmieniło, na karmik balkonowy przybywają sikorki, a wszelkich nowych gości sprawdzam zaraz.
Tak paradoksalnie, to Polska ma spore szczęście, jeśli chodzi o ptactwo dzikie, bo np. w Anglii wysoce wydajne i zaborcze rolnictwo skasowało niemal wszystkie legowiska.