„Krzątactwo utrzymuje codzienność w niepewnym punkcie napięcia między istnieniem a nicością. Choć nie słyszymy odgłosów walki przetaczającej się tam i z powrotem, bierzemy w niej udział. (…) Nie jest też ono pracą, bo nie buduje porządku społecznego, lecz egzystencjalny”.[1]
„Podstawę naszego istnienia stanowi codzienność. A że fakt istnienia przeżywamy jako niezwykle ważny, więc ogarnia nas zdumienie, ilekroć uświadamiamy sobie, że upływa ono na drobiazgach”.[2]
Gdy urodziłam pierwsze dziecko, buntowałam się. Brakowało mi bowiem czasu na czytanie, które do tej pory było moim podstawowym i elementarnym zajęciem. Co gorsza, mogłam czytać tylko wtedy, gdy mały człowiek mi na to pozwolił. Ponadto, szlag jasny mnie trafiał na samą myśl o wszystkich „domowych” zajęciach. Pranie, prasowanie, odkurzenie, gotowanie, niekończąca się walka z żywiołem brudu. Codzienność w wersji max (nawet w przypadku wybitnie równościowego związku). Gdy więc po siedmiu latach urodziłam drugie dziecko, doszłam do wniosku, że co jak co, ale ta fragmentaryczna, urywana lektura, która towarzyszy mi już od jakiegoś czasu, nie jest przekleństwem, ale skutecznym sposobem na to, żeby czytać więcej i rozsądniej dobierać tytuły. Przyzwyczaiłam się – to oczywiście też. Poukładałam w głowie cegiełki „bytowania” (lub priorytety – jak zwał, tak zwał) – to także. Ponadto, to nieustanne krzątanie się (bo jak słusznie zauważyła Monika Sznajderman – na wsi ma inny wymiar niż w mieście), które w moim przypadku stanowi pachwork zszyty z elementów literatury i rodzicielstwa, pozwolił mi na większą (nazwijmy ją roboczo) „wydajność egzystencjalną”. W myśl pradawnej i jakże słusznej zasady – im mniej czasu, tym więcej można zrobić. A zatem moja godzinowa próbka: odkurzenie (bo pies, kot i dzieci ciągle wnoszą piasek z ogrodu), opróżnianie zmywarki, dwie-trzy strony lektury, obiad w piekarniku, dwa-trzy zdania napisane na komórce lub liście zakupów, zmiana pieluchy i karmienie, ponownie dwie-trzy strony lektury (tę sekwencję powtarzam w ciągu dnia pewnie kilkakrotnie). I gdy już wrócę do regularnej pracy po urlopie macierzyńskim (chociaż czuję, że duchem cały czas w niej jestem) dojdzie do tego jeszcze kilka dodatkowych zajęć. Czy jest to dobre życie? Nie wiem, jak dla innych, ale dla mnie i owszem. Prosta i spokojna egzystencja okraszona książkami i codzienną rutyną.
Ale po co ten cały przydługi i ekshibicjonistyczny wywód? Bo chciałam Wam Drodzy (jakże nieliczni, lecz wierni!) Czytelnicy ciut się wytłumaczyć. Że nie zawsze będzie mnie stać na regularne wpisy (szczególnie teraz, gdy powiększyła mi się rodzina). Że dopiero jak pozbieram do kupy te wszystkie rozproszone fragmenty i zdania, to zdobędę się na publikację recenzji. Pewnie więcej będzie mnie na fanpage na Facebooku lub Instagramie (zresztą zachęcam do odwiedzin tych stron), ale nie składam jeszcze broni. Wracam więc do „mojego” krzątania i zmagania się z żywiołem zwykłego życia i literatury! Pozostańmy w kontakcie.
[1] „Szczeliny istnienia” Jolanta Brach-Czaina, Dowody na Istnienie, Warszawa 2018.
[2] Tamże.