Gdy cztery lata temu leżałam na sali poporodowej krótko po narodzinach mojego synka, będąc jednocześnie w stanie ekscytacji i przerażenia, w pokoju razem ze mną była także inna mama. Kobieta, która urodziła swoją maleńką córeczkę przez cesarskie cięcie, i która leżała w szpitalu położniczym od 2 miesiąca ciąży. Wcześniej stoczyła walkę o życie siedmioletniego synka chorującego na białaczkę, a jeszcze wcześniej straciła córeczkę, która zmarła zaraz po urodzeniu. Przywołuję jej historię, która tak mocno, tak sensualnie wręcz wdrukowała się w moje doświadczenie, ponieważ było to pierwsze wspomnienie, które podsunęła mi podświadomość po lekturze „Małego życia” (choć wspomnień innych, równie bolesnych przywołała znacznie więcej). Niesprawiedliwość – można by rzecz. Ale jak już się rzeknie, to trzeba by wierzyć, że istnieje coś takiego jak sprawiedliwość i/lub bóg. Jakby ktoś zmyślnie obdzielał równo cierpieniem i nieszczęściem/szczęściem. Jakby ból był mierzony na kilogramy. Gówno prawda – nieprawda. Dlatego właśnie historia Jude’a tak mocno mną wstrząsnęła, bo jest tak bardzo możliwa. Bo jest także dojmującym przykładem na to, i jakkolwiek banalnie to zabrzmi, że życie jest dla niektórych trudne i nie do zniesienia. Ale także, że życie (o ironio!) jest też momentami znośne. Momentami.
Moje życie, pomyśli, moje życie. Więcej pomyśleć nie zdoła i będzie powtarzał te słowa w kółko – trochę kantyczkę, trochę przekleństwo, trochę krzepiący refren – osuwając się w ten inny świat, który odwiedza, gdy włada nim taki ból, świat, który nigdy nie jest daleko od jego własnego, ale którego potem nigdy nie pamięta: Moje życie.
„Małe życie” to historia czwórki przyjaciół: JB (malarz), Malcolma (architekt), Willema (aktor) oraz Jude’a (prawnik). Jude’a, którego życie stanowi kręgosłup opowieści i wokół którego oscylują inni bohaterowi. Całą czwórkę poznajemy w momencie, gdy kończą studia i przenoszą się do Nowego Jorku. Żegnamy się zaś z nimi już jako dorosłymi, ukształtowanymi przez wiek i doświadczenie (postaram się nie spoilerować, choć to trudne). Wszystko zaś to, co dzieje się pomiędzy, jest zapisem (peanem na cześć) przyjaźni, poświęcenia, ale też świadectwem ogromnego cierpienia i traumy. Przekleństwa pamięci, z którą co rusz przegrywa (bo wygrać nie można) Jude i reszta, starająca mu się nieustanie pomóc grupa przyjaciół. Dla czytelnika autorka także nie przewidziała taryfy ulgowej. Dość swawolnie, żeby nie powiedzieć bezwzględnie, żongluje naszymi emocjami. A ascetyczny język tylko pogarsza/uwypukla problem. Jakby pisarka, która szafuje realistycznymi opisami, znalazła bezpośrednie dojście do jądra naszych trzewi. Świat wykreowany przez Yanagiharę to świat, którego się nie zapomina. To świat, który (jednak) uwiera.
Płakałam nad losem Jude’a raz. Już kończyłam książkę, już czułam się w miarę bezpiecznie, gdy nagle pojawiło się to kluczowe zdanie:
(…) bo nareszcie, nareszcie, otrzymał zdolność wiary w rodzicielską opiekę, wiary w to, że dla kogoś jest wyjątkowy pomimo swoich błędów i wad, z powodu swoich błędów i wad.
Jude potrzebował kilku dekad, żeby odkryć to prostą i zasadniczą prawdę. Ja się jeszcze tego uczę.
Lektura „Małego życia”, trawestując słowa Hrabala, jest jak uderzenie w pysk. Trudno pozbierać się po takim nokaucie. Jedno jest pewne – dawno żadna książka mnie tak nie rozłożyła na łopatki. Dawno żadna.
Kończę tę recenzję odkładając „Małe życie” Yanagihary na specjalną, podręczną półkę, gdzie miejsca jest nie wiele, ale dumnie pysznią się tylko i jak na razie trzy wyjątkowe dla mnie tytuły: „Cesarz” Kapuścińskiego, „Fikcje” Borgesa oraz „Sto lat samotności” Marqueza.
Amen. Czułam dokładnie to samo, czytając "Małe życie" Yanagihary. Co więcej, wiele ludzi po filmiku z unboxingiem, gdzie pokazałam tę książkę napisało mi, że to takie samo dno co Shantaram. Tyle tylko, że ja tego nie widziałam. Ta książka jest tak piękna, a jednocześnie boli w życie. Uwielbiam tą pozycje <3 I podpisuje się pod recenzją.
Bez dwóch zdań: WSPANIAŁA KSIĄŻKA! 🙂
Też mnie ta książka rozłożyła na łopatki, ciężko mi było napisać coś spójnego po jej przeczytaniu.
miałam niemal identycznie. Trudno też recenzując tę książkę nie otrzeć się o własną biografię. Stąd ten ekshibicjonizm
Problem "Małego życia" polega właśnie na tym, że nie jest to historia czwórki przyjaciół, ale jednego – Jude'a. Czasami Jude'a i Willema. JB to bohater trzecioplanowy (za Haroldem i Richardem). Malcolm to w zasadzie postać epizodyczna. To mogła być wielka powieść, ale nie jest – jest sprawnie napisanym szantażem emocjonalnym, który świetnie się czyta, ale nie oferuje czytelnikowi dojścia do żadnej prawdy.
Żadnej prawdy? A bezsens cierpienia!? A potęga przyjaźni!? A bezwarunkowe oddanie?! Długo by wymieniać… Czwórki, czwórki – postać chociażby Malcolma to przecież ważny element układanki. Często pada zarzut szantażu emocjonalnego, ale mną osobiście (pewnie też kwestia życiowego doświadczenia) bardzo tak książka wstrząsnęła i mocno naddrukowała się w biografię.
Ja również recenzowałem tę książkę i miałem wrażenie, że po prostu nie potrafię jej zrecenzować. Wymyka mi się. Zbyt dużo emocji we mnie wzbudziła (tylko kilka jest książek, które aż tak na mnie podziałały). Przepłakałem ostatnie 100 stron. Tak, to było jak uderzenie w pysk. Minęły już bodaj dwa miesiące od lektury, a ja wciąż tęsknię za Willemem, Judem, Andym, Haroldem…
Ta proza angażuje czytelnika. Tak jakbyśmy się stali częścią tej oddanej grupki przyjaciół Jude'a, która chce go uratować.
Dla mnie kluczowym zdaniem było to, które pada pod koniec: "Bardzo mi przykro, że jestem takim nikim".
Pozdrawiam – Michał
Też wiele myślałam o tym zdaniu. Zresztą cała powieść utkana jest z takim prostych i bolesnych zdań. Świetna powieść. Naprawdę świetna!
Może i zakrawa to na masochizm, ale lubię dostać od literatury w pysk. I zgadzam się – życie nie traktuje nas równo i na zasługi nie patrzy.
Ja również cenię sobie literacką chłostę 😉
O, nie spodziewałam się aż tak entuzjastycznej recenzji, ponieważ napotykałam raczej "dobre, ale bez szału". Dobrze wiedzieć, że szał jednak wywołuje 😉 mam w najbliższych planach, więc 'soon'.
Pozdrawiam!
Opinie są faktycznie skrajne, ale mnie się podobała bardzo 🙂 Z czystym sumieniem mogę polecić 🙂
Dla mnie na pewno 🙂 Ale lektura boli bardzo, to fakt!
"Małe życie" mam na kindlu od bardzo dawna i wahałam się czy w ogóle przeczytać. Po tytułach recenzji "hit czy kit" nie za bardzo mi się chciało zabierać za czytanie, no bo jeśli rzeczywiście kit, to trochę szkoda czasu, zwłaszcza, że to opasłe tomisko. I ostatecznie zdecydowałam się po Twoim zestawieniu książek za 2016 rok. Nie żałuję, że przeczytałam, dobra książka, emocjonalna itd. Ale moim zdaniem momentami naprawdę ociera się o kicz. Chociaż uważam, że ocena Kingi Dunin jest zbyt cyniczna, to zdecydowanie bardziej przychylam się do niej, niż do wielkiego uwielbienia "Małego życia".
Aczkolwiek, tak jak pisałam, nie żałuję, że przeczytałam.
A tutaj Kinga Dunin
http://krytykapolityczna.pl/kultura/czytaj-dalej/kinga-dunin-czyta/wariat-w-galerii-hiob-w-nowym-jorku/
Pozdrawiam
Magda