Przepiękna, mądra i pełna, nomen omen, dziwnych i zaskakujących wątków i postaci to książka. Michel Faber kazał długo czekać swoim czytelnikom na ten tytuł. I dobrze. Bowiem „Księga…” jest bezmiar przez autora dopieszczona: i językowo, i konceptualnie, i fabularnie (choć już w świetnym „Szkarłatnym płatku i białym” mistrzowsko snuł intrygę). I tylko z pozoru, opowieść tego holendersko-australijsko-szkockiego pisarza, wydaje się być ździebko szalona i… „kosmiczna”, bo to przecież wspaniała i klasyczna opowieść o całkiem ziemskich i uniwersalnych wartościach, takich jak: miłość, wiara, zaufanie i oddanie. Opowieść rozdzierająca serce, smutna i przejmująca. Wielowątkowa i otwarta na interpretacje, której zakończenie wbija fotel i dość radykalnie wskazuje, nam ludziom, miejsce w szeregu bytów.
Peter jest trzydziestokilkuletnim pastorem (niegdyś bumelant, złodziej i narkoman), którego celem jest głoszenie Dobrej Nowiny i praca misjonarska. Peter, mimo tego, że jest beznadziejnie zakochany w swojej żonie Bei, decyduje się być apostołem wiary chrześcijańskiej na odległej, skolonizowanej planecie, którą kontroluje tajemnicza korporacja USIC. Jednak autochtoni zasadniczo różnią się od ludzi i zdecydowanie nie są antropomorficzni. Za to są bardzo delikatni, potrafią z tajemniczych białych kwiatów zrobić na naprawdę wszystko (nawet mięso kurczaka!) oraz bardzo pragną opanować to, co nazywają „techniką Jezusa”. Peterowi wydaje się więc, że trafił na wyjątkowo podatny grunt i w końcu może odwdzięczyć się Bogu za dobroć, którą ten okazał mu w najmniej spodziewanym momencie. I mimo, że Oaza jest planetą trudną do życia i eksploracji – pastor czuje, że oto trafiła mu się wyjątkowa szansa.
Jednak jest i druga strona medalu. Na ziemi bowiem, Peter pozostawił ukochaną żonę Beę – za którą bardzo tęskni. I mimo, że komunikuje się z nią dość regularnie za pomocą prymitywnego urządzenia udostępnionego przez korporację, to dystans emocjonalny między, niegdyś tak bliskimi sobie osobami, z dnia na dzień coraz bardziej rośnie. Sprawy nie ułatwia fakt, że pozostająca na Ziemi Bea śle wyjątkowo niepokojące informacje o katastrofach i kataklizmach, które niszczą i ścierają w proch naszą planetę.
„Księga dziwnych nowych rzeczy” to przykład wielkiej literatury, która nie boi się sięgać po najbardziej kluczowe i elementarne egzystencjalne kwestie. I choć autor kilkakrotnie podkreślał w wywiadach, że ta książka stanowi pożegnanie z czytelnikami, trzymam mocno kciuki, żeby tak się jednak nie stało. Powieść ta, co warto zaakcentować, jest hołdem dla przedwcześnie zmarłej żony Fabera. I wybaczcie egzaltacje – ale trudno o lepszy, doskonalszy pomnik pamięci.
Wyjątkowa, wybitna, warta uwagi. Dużo emocji i przymiotników, ale zasłużenie.
Bardzo podoba mi się Twoja recenzja tej książki.
Lubię wielką literaturę, dlatego z chęcią zwrócę na nią uwagę 🙂
bardzo dziękuję! 🙂 Ta książka jest zatem idealna 🙂
U Padmy była książką roku 2015.
U mnie ma szansę na podium w 2016 🙂
Mam Fabera na liście od pewnego czasu. I pewnie kiedy się doczeka. Ale teraz pytanie dziwne nieco – czemu w etykietach jest zarówno literatura australijska, jak i angielska i holenderska? 😉
Bo on taki szalony w narodowościach jest! 🙂 Pewnie angielska byłaby najbardziej trawna, ale ta wielokulturowość jest taka pociągająca 🙂
Ta okładka przyciągnęła moją uwagę w Empiku jakiś czas temu, potem przeczytałam krótki opis i stwierdziłam, że dziwniejszego i ciekawszego skrótu fabuły nie widziałam od dłuższego czasu… Ale po Twojej recenzji stwierdzam, że muszę po tą pozycję koniecznie sięgnąć!
Okładka jest przepiękna – bez dwóch zdań! 🙂 Opis – faktycznie dość "specyficzny", ale wnętrze urywa głowę 😉