Andrzej Bobkowski 18 marca 1942 roku zanotował: „Mam dość tej całej kolebki kultury i obozów koncentracyjnych, zwanej Europą, mam dość poszukiwania absolutu – ja chcę żyć, po prostu żyć.”[1] Sześć lat później autor „Szkiców piórkiem” wyemigruje do Ameryki Środkowej z zamiarem odnalezienia nowej, lepszej rzeczywistości, gdzie demony wojny nie będą o sobie dawały znać z taką intensywnością jak na ziemi Starego Kontynentu. Ale czy rzeczywiście walka zbrojna i wszelkie jej konsekwencje to tylko domena Europejczyków? Mam nadzieje, być może łudzę się, że wiele od II Wojny Światowej się zmieniło. Niech dowodem będzie Pokojowa Nagroda Nobla przyznana Unii Europejskiej (na razie pomińmy wszelkie „ale” w postaci chociażby kryzysu gospodarczego, różnic ekonomicznych pomiędzy poszczególnymi regionami, antagonizmów kulturowych etc.). W dzisiejszej Europie żyje się dostatnio i stabilnie. Z niej się nie ucieka. To ona bowiem stanowi cel wędrówki emigrantów z całego świata. Powróćmy zatem do pytania o konotacje – działania wojenne a pierwiastek europejskości. Odpowiedź jest oczywista. W każdej kulturze, w której występują antagonizmy może dojść do działań zbrojnych. Europa nie jest wyjątkiem. To jasne.
Jeszcze niedawno Ryszard Kapuściński przekonywał nas, że mamy wiele szczęścia, żyjąc na przełomie XX/XXI wieku – jest to bowiem wyjątkowo spokojny czas w dziejach ludzkości. Obecnie konfliktów zbrojnych w skali całego świata jest faktycznie niewiele. Jednakże, co oczywiste, te które występują winny wzbudzić niepokój, refleksję, ale przede wszystkim chęć zrozumienia zaistniałej sytuacji. Warto byłoby zadać pytanie o przyczyny i skutki. Jak w przypadku krajów bliskowschodnich, nawet jeśli w wyobrażeniu przeciętnego Europejczyka, ten region to kraina rodem z „Baśni z tysiąca i jednej nocy”. Być może bliżej znany jest nam konflikt izraelsko-palestyński. Ale któż z nas słyszał o wojnie domowej w Libanie? Któż z nas słyszał o podziale Bejrutu na część muzułmańską i chrześcijańską? Kto z nas stara się w pełni zrozumieć ostatnie wypadki bliskowschodnie? Wszystkich muzułmanów wrzucamy do jednego kulturowego worka, obawiając się i drżąc o nasz europejski liberalizm. Książka Youssef Rakha mogłaby być doskonałym przewodnikiem po jednym z piękniejszych libańskich miast i tym samym kulturze tego miejsca. Mogłaby, jednak autor zbyt głęboko „nurkuje w odmęty ontologicznych rozważań”[2]. Ten quasi-reportaż, który reportażem z punktu widzenia teorii literatury nie powinien zostać nazwany, wprowadza czytelnika w przestrzeń chaosu. Jeśli więc poszukujemy publikacji, która mogłaby tłumaczyć sytuacje Libanu i Bejrutu, to książka egipskiego dziennikarza na pewno do nich nie należy.
„Paryż Bliskiego Wschodu” – tak kiedyś nazywano Bejrut. Miasto tajemnicze, piękne, tętniące życiem. Miasto, które w wyniku kolejnych konfliktów i religijnych antagonizmów, utraciło szansę stania się kulturowym tyglem Wschodu. Autor, egipski dziennikarz, wędrując uliczkami Bejrutu, próbuje zrozumieć przyczyny takiego stanu rzeczy, dzieląc się z czytelnikiem licznymi lirycznymi impresjami na jego temat.
„Powietrze wprawia wszystko w ruch. Unoszę głowę znad zeszytu. Dzbanek przykryty spodeczkiem od filiżanki. Stopniowo moje oczy odwracają się od łaźni wojskowej po lewej i biegną na wschód, w stronę gór. Zimna nostalgia spowija zatokę. Nie urodziłem się na szczytach gór, ale morze od początku było moim celem. Cholera”[3]
***
Michał Danielewski, autor wstępu, postrzega tę publikację jako swoistą próbę translacji kultury Bliskiego Wschodu. Uważa on również, że bez tego typu literackich prób cywilizacji muzułmańskiej grozi medialny holocaust (podaje dość znaczący przykład Oriany Fallaci i jej publikacji „Wściekłość i duma”). Jeśli więc autorem, przy tworzeniu książki, kierowała chęć ukazania przeciętnemu Europejczykowi fragmentu rzeczywistości arabskiej, to nie jest to obraz o wyraźnych konturach. Dla mnie to raczej słowny impresjonizm, emocjonalne napisana relacja z niezwykłego miejsca, która może zainteresować czytelnika samym Bejrutem, jednak niczego merytorycznie nie wyjaśnia. Reportaż w sosie aż nazbyt lirycznym.
[1] http://andrzej-bobkowski.pl/motywy/o-europie,aid,87
[2] Zob. Michał Danielewski, Wstęp [w:] Bejrut jest gdzieś tam, Y. Rakha, Wydawnictwo Dobra Literatura, Słupsk 2012
[3]Op. cit. s. 44
***
Za książkę dziękuję portalowi „Lektury reportera”
Ściśle rzecz biorąc to kolebką obozów koncentracyjnych jest południowa Afryka, ale fakt – organizowali je jak najbardziej europejscy Brytyjczycy dla potomków innych Europejczyków – Burów.
Marlow – czyli wszystko się zgadza i stary dobry Bobkowski miał rację 🙂
Kulturowo, my Europejczycy odpowiadamy za obozy i Zagładę. Pisał o tym, jak dobrze pamiętam, Sven Lindqvist w książce "Wytępić całe to bydło".
A ciotka Wikipedia mówi:
"Wg prof. Władysława Konopczyńskiego obozy koncentracyjne tworzyli Rosjanie dla jeńców polskich, uczestników konfederacji barskiej. Istniały trzy takie obozy w Połonnem, Warszawie i w pewnym miejscu na Litwie. Koncentrowani w nich konfederaci oczekiwali na zesłanie na Syberię.
Pierwsze obozy zastosowały władze hiszpańskie, gen. Valeriano Weyler y Nicolau, (1896) wobec chłopów nie będących powstańcami na Kubie, obozy nazwano "campos de concentración".
Władze brytyjskie, gen. Horatio Herbert Kitchener (1899–1902), w czasie wojen burskich zorganizowały "concentration camps" (obozy koncentracyjne) dla kobiet i dzieci Burów walczących przeciwko Anglikom, w obozach zmarło ok. 27 tys. (1/4) więźniów z głodu i chorób.
Żródło: http://pl.wikipedia.org/wiki/Ob%C3%B3z_koncentracyjny…"
Rzecz to zbadania koniecznie. Niestety chyba Europa ponosi całą winę. Tu biję źródło.
moc pozdrowień
Ja też miałem na myśli obozy dla Burów (o tych na Kubie nie wiedziałem). Obozy, które tworzyli Rosjanie to jednak trochę coś innego. Europa winna … ?! cóż za generalizacja, od Kitchenera i Weyler y Nicolau jednak jest jeszcze daleko do całej Europy :-). Książkę Lindqvista znam – to było jedno z moich większych rozczarowań książkowych. Pozdrawiam 🙂
Marlow – faktycznie obozy dla Polaków na Syberii to inna kategoria. Trochę chyba za daleko posunięta (mesjanistyczna!) interpretacja.
Ale Europa – myśl europejska i budzące się nacjonalizmy – jednak przykładów jest co nie mało, więc może nie generalizacja, lecz ogólna tendencja? Trudna sprawa i do literackiego/historycznego zbadania.
Naprawdę Lindqvist cię rozczarował? Dlaczego? Mnie szalenie zaciekawił.
Pozdrawiam 🙂
Dałem się skusić na tytuł i błędnie sądziłem, że będzie pociągnięty motyw z Conrada, coś o Wolnym Państwie Kongo, Leopoldzie II tymczasem, jak zrozumiałem, Lindqvist podróżował sobie po Afryce Północnej i snuł jakieś pseudohistoriozoficzne rozważania. Jest u niego kilka epizodów ze "złymi białymi" ale sprawiają wrażenie kwiatka do kożucha. Polecam za to "Ducha króla Leopolda" A. Hochschilda, zwłaszcza że jest polski wątek :-).
Marlow – dzięki za tytuł. Na pewno poszukam. Dla mnie Linqvist był źródłem wielu informacji i punktem wyjścia dalszych poszukiwań.Nie spojrzałam na tę książkę w ten sposób.
pozdrawiam, M.