„Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje” Charlie LeDuff. Mikrorecenzja

Uważałem, że do tego, żeby uprawiać dziennikarstwo XXI wieku, potrzebne są nie tylko głowa (dosłownie) i jaja (w przenośni), ale także styl i prezencja, hiperbola i humor, ostentacja i oburzenie. Ale przede wszystkim potrzebna jest rzetelność.

shitshow-3Charlie LeDuff dał się poznać polskiemu czytelnikowi dzięki nagrodzonej Pulitzerem książce „Detroit. Sekcja zwłok Ameryki!” Teraz powraca z reportażem (zbiorem historii, relacji prasowych?), w którym przedstawia Amerykę na skraju bankructwa – finansowego, światopoglądowego i moralnego. Przemierza dziesiątki tysięcy kilometrów, żeby wysłuchać ludzi zapomnianych lub ignorowanych przez rządzących. A wszystko co robi, robi we właściwym sobie stylu: pcha się tam, gdzie go nie chcą, nie przebiera w słowach, obrywa po głowie (dosłownie), bierze udział w zamieszkach, zadaje trudne pytania, brata się z każdym, którego historię uważa za interesującą. W końcu, proponuje Trumpowi swoją kandydaturę na stanowisko wiceprezydenta [sic!]. Bezczelność, buta i cięty język to jego znaki rozpoznawcze. Dostaje się wszakże wszystkim – demokratom za polityczną ślepotę i ignorowanie problemów najuboższych, republikanom za kupczenie głosami i populizm. Historie napotkanych bohaterów przerażają: szalejące bezrobocie, dramaty rodzinne, eksmisje z przyczep campingowych, brak podstawowej opieki zdrowotnej, trudność w dostępie do edukacji etc. LeDuff skrupulatnie zbiera te opowieści i relacjonuje, zdawać by się mogło, zmierzch imperium.

Z amerykańskim reporterem jest tak, że albo się go lubi, albo też nie (trochę z naszego podwórka przypomina mi Jacka Hugo-Badera). W każdym razie trudno go ignorować. Jest na pewno bezczelny i zdeterminowany. Zdeterminowany do tego stopnia, że nie boi się pokazać, że American dream to tak naprawdę Shitshow. Książka LeDuffa to „Elegia dla bidoków” Vance’a, ale bez szczęśliwego zakończenia.

***

Cytat bez związku, ale dobry:

Nie jestem kolaborantem, nie jestem skomlącym psem na pasku korporacji. Nie jestem narzędziem, organem ani tubą klasy rządzącej. Nie chodzę z nimi na wódkę, nie wyjeżdżam z nimi na wakacje, nie bywam w Białym Domu na obiadach dla korespondentów. Bliskość władzy nic dla mnie nie znaczy. Nawet nie mówię o sobie „dziennikarz”. Reporter, i tyle.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *