W Norwegii nie „karzemy” dzieci, tylko mówimy o „konsekwencjach”. Zdanie wytrych, w którym zawarta zostało cała „idea” reportażu (precyzyjniej: publicystyki) Czarneckiego. Książka „Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym”, to opowieść o różnicach kulturowych właśnie. O dualizmie duszy polskiej, „romantycznej” i do bólu praktycznej, norweskiej, której uosobieniem był sam Fridtjof Nansen. Autor zatem podjął się, dość udanej zresztą, próby opisania dwóch odrębnych światów i wizji rzeczywistości, które spotykają się w wyniku coraz częstszej emigracji Polaków do kraju fiordów.
Czarnecki bardzo skrupulatnie podszedł do zadanego tematu. Nie tylko przestudiował sądowe i urzędowe dokumenty, rozmawiał z każdą ze stron, ale też postarał się oto, żeby każdy z zainteresowanych został przedstawiony możliwie „obiektywnie” (co też niestety sprawiło, że książka momentami wydaje się przybierać formę sprawozdania). Pisze więc o swoistej „psychozie” Polaków, którzy wszelkie działanie norweskich urzędników traktują jako zamach na ich życie, o rzeczywistych nadużyciach Barnevernetu, ale też o słusznych przypadkach interwencji. Autor próbuje odczarować, dość powszechne wśród polskiej diaspory przeświadczenie, że urzędnicy Barnevernetu kierują się tylko złymi intencjami, ale też świetnie zarysowuje problemy z którym zmaga się sam urząd. Nie stając przy tym po żadnej ze stron. To duży plus tego tekstu. (Zresztą, co godne odnotowania, według statystyk polskim rodziną odbierane są dzieci nie częściej niż autochtonom).
Norwegia wymarzyła sobie system, który nie tylko chroni wszystkie dzieci przed przemocą czy molestowaniem seksualnym, ale czuwa również nad ich rozwojem; który dostrzega problem w zarodku i działa prewencyjnie, a nie dopiero po fakcie.
W książce pada sformułowanie, że państwo wiele wymaga od Norwegów, bo samo wiele oferuje (faktycznie, jeśli przyjrzeć się tamtejszym świadczeniom socjalnym, to można dostać zawrotu głowy). W Polsce zaś jest odwrotnie. Rodacy więc z zazdrością patrzą na zarobki i profity Norwegów, którym udało się stworzyć kraj o wyjątkowo wysokim standardzie życia. Polakom jednak z trudem przychodzi dostosowanie się do norweskich reguł, jakże rozbieżnych od rodzimych. I można to zrozumieć. Przy tak diametralnych różnicach kulturowych o konflikt nietrudno. Cała więc (chyba!) sztuka polega na tym, aby uświadamiać odrębności (co próbuję zrobić strona norweska) i je zrozumieć (co winna uczynić strona polska). Co oczywiste, relacje narodowościowe to nie jest prosty przepis na świąteczne ciasto, więc pewnie minie sporo czasu zanim nastąpi konsensus. Warto też pamiętać, że jest gros polskich rodzin, które funkcjonują w kraju Ibsena bezproblemowo.
„Dzieci Norwegii” to dobra dziennikarska robota. Możliwie bezstronna, skrupulatna, interesująca rzecz.
Książki jeszcze nie czytałam, ale nasunęła mi się taka myśl, po przeczytaniu Twojej opinii, że zarzucamy muzułmanom, iż przyjeżdżają do "nas" i nie chcą dostosować się do naszych reguł, ale sami postępujemy tam samo w innym kraju – tyle tylko, że nie jest to aż tak widoczne, bo różnice pomiędzy jedną zachodnią kulturą a drugą nie są aż tak duże, jak między kulturą Zachodu a Wschodu.
Nam Polakom chyba zawsze wydaje się, że wiemy najlepiej, co jest dobre, nie tylko dla nas, ale też dla innych. Niestety, sama nie raz złapałam się na podobnym myśleniu. Na emigracji uczę się być bardziej elastyczna w niektórych kwestiach, ale są też tacy którzy zaciekle bronią swoich opinii jeszcze długo po tym, jak zauważą, że nie mają racji.
Zaintrygowałaś mnie. Dopóki nie sięgniemy po tego typu dzieła, nie jesteśmy świadomi różnic kulturowych na świecie. Przyznam, że dopiero po przeczytaniu recenzji dowiedziałam się o takich rozbieżnościach między Polską a Norwegią.