„Niebo, które w mgnieniu oka może stać się wszystkim”. Patti Smith „Obłokobujanie”

Patti Smith jest artystką totalną. Ona nie tylko tworzy sztukę, lecz sama jest jej częścią. Pisze bez zbędnej emfazy, bez pozy i pretensjonalności. Patti Smith udało się zachować, mimo upływu lat, kolejnych nagród, zasłużonego uznania i ciągłej obecności w szeroko rozumianym świecie artystycznym, świeżość i szczerość przekazu. Zawdzięcza to, przede wszystkim, niezachwianej wierze we własny talent i umiejętności. Trwa przy zdaniu (myślę, że jej czytelnicy/fani także), że jest posiadaczką demiurgicznego daru (W chwilach przygnębienia zastanawiałam się, jak sens kryje się w tworzeniu sztuki. Dla kogo? Czy naśladujemy Boga?), który należy w jak najlepszy sposób wykorzystać (to właśnie wiara w sens tego co robi pozwoliła jej przetrwać ciężkie, nowojorskie początki w Hotelu Chelsea). I zaprawdę, trudno się z tym przeświadczeniem nie zgodzić. Każda propozycja literacka amerykańskiej artystki, to bowiem prawdziwe poetyckie, czy też prozatorskie święto. Nie inaczej jest z jej kolejną książką „Obłokobujanie”.

Najnowsze wydawnictwo legendy punk rocka trudno jednoznacznie zaszufladkować. Bez wątpienia jest gatunkowym mariażem oscylującym między poezją a prozą. Między frazą wiersza a konkretnym opisem. Między emocjami, namacalną rzeczywistością a obowiązkiem trzymanie się linearności tekstu. „Obłokobujanie” to rodzaj literackiego szkicu stworzonego w okresie wczesnowiosennej pustki i pogorszenia nastroju Smith. To tekst, w którym i którym, pisarka poszukuje – własnej tożsamości i własnego miejsca we wszechświecie. W końcu, „Obłokobujanie” to quasi autobiografia, w której autorka powraca do lat wczesnego dzieciństwa – do domu, który ją ukształtował i domu który w pośpiechu opuściła jako młoda dziewczyna. I podobnie jak w „Poniedziałkowych dzieciach”, taki i tu, mamy do czynienia z intelektualną i refleksyjną narracją naznaczoną przeszłością.

W zakończeniu tej niewielkiej książeczki, Patti Smith pisze (na szczęście i wbrew eliotowskiej formule Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień…): Oddychałam, czego zatem mogłabym chcieć więcej. Rzuciłam się w ten pościg za oddechem całą sobą. Po swojej stronie miałam niebo, które w mgnieniu oka może stać się wszystkim.

Zatem byle do wiosny! A zaraz potem do regałów! (albo na odwrót, według uznania).

***

Recenzja opublikowana pierwotnie na portalu „Lubimy Czytać” 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *