Do Bredy mi po drodze

Wyobraźmy sobie taką sytuację: stary, dobry Kerouac prowadzi rozpędzone auto. Kerouac jak to Kerouac w drogę wyrusza tylko i wyłącznie wtedy jeśli rześkim porankiem wypali pierwszego skręta. Na tylnym siedzeniu natomiast umościł sobie gniazdko Ginsberg, który skowycze ze szczęścia i podniecenia. Gdzieś w środku podróży panowie spotykają optymistyczną i radosną jak zawsze Patti Smith. Dla równowagi, ta wesoła gromada pod drodze zabiera także Hłaskę. Szarość i depresyjność też się przecież może przydać. No i jeszcze Stasiuk na dokładkę. A co! Przecież podzielił się z towarzyszami winem truskawkowym i litrem czystej. Celem tej międzygalaktycznej i międzypokoleniowej podróży jest Breda. Palimpsestowy, wspaniały zresztą tekst, Beaty Chomątowskiej – „Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie” to hołd złożony wielkim wizjonerom, pokoleniu z tamburynem, którzy mieli odwagę porzucić mieszczańskie życie i przejść na nonkonformistyczną stronę światła. Bitnicy, hippisi, punk rockowe feministki, piękni dwudziestoletni, czyli wszyscy wielcy poprzednicy głównej bohaterki „Bredy”. Dobrze wyruszać w podróż w tak doborowym towarzystwie.

Głównymi bohaterami książki Chomątowskiej są (może, prawdopodobnie, na pewno – alter ego autorki) dwudziestokilkuletnia Beata i R. Ona i on. Jest rok 1998. Polska w ideologicznym rozkroku między komunistyczną a kapitalistyczną rzeczywistością. Dwoje młodych i (prawie) niezależnych ludzi, którzy postanawiają wyruszyć do Holandii w poszukiwaniu szeroko pojętego szczęścia, tj. kasy, legalnej marihuany, no i oczywiście przygód. Niewiele mają kapitału w kieszeni, niewiele też obycia z tzw. Zachodnią Europą, więc trochę się za nimi ciągnie smrodek poczucia niższości i prowincjonalnego kompleksu. Lecz to nieważne – Breda przyjmuje gości z otwartymi ramionami. Ma do zaoferowania nocleg w skłocie i pracę konserwatora powierzchni płaskich. Pieniędzy bohaterom książki starcza na dobre życie i spełnienie oczekiwań. A to dobry, wbrew pozorom, czas na emigrację. Jeszcze Unia Europejska nie wprowadziła swojej waluty. Jeszcze granice nie są otwarte dla Polaków. Jeszcze „Zachód” pachnie przygodą, jeszcze jest mityczną krainą.

Książka Chomątowskiej to opowieść przede wszystkim o młodości. Młodości pełną gębą. Młodości gombrowiczowskiej, która wszystko może i która odważnie, spontanicznie i chojracko kreuje rzeczywistość, tj. bez zakazów, nakazów i kredytów hipotecznych. Tekst napisany giętką i świeżą prozą, gdzie ironia spotyka się z refleksją nad tożsamością różnych kultur. Jednym słowem – cholernie dobra rzecz.

***

Recenzja opublikowana pierwotnie na portalu „Lubimy Czytać”

6 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *