Boskie Przeznaczenie to idea, która „tłumaczyła” wszystko to, co „ludzie lepszego sortu”, tj. waszyngtońscy politycy i amerykańskie wojsko, czynili względem rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej. Rzezie, gwałty, przemoc wobec Indian były więc zwyczajowo i moralnie uzasadnione. Poszukiwanie nowej przestrzeni życiowej i rozwój demokracji wymagał przecież poświęceń i użycia
przemocy. A że poświecić trzeba było najsłabszych i tych stawiających opór, którym zabierało się ziemię i środki do życia, nie miało to większego znaczenia (pułkownik John Washington, który walczył z Indianami napisał w jednym z listów: Nawahowie mają albo nauczyć się żyć godziwie, albo ulec zniszczeniu). Hampton Sides o początkach tworzenia się Stanów (głównie skupia się na XIX wieku) pisze w sposób nad wyraz interesujący i intrygujący, wręcz zawadiacki. W pierwszoplanowej roli obsadził dwuznacznie moralnego uczestnika tamtych wydarzeń – Kita Carsona (a zaraz po nim co świetniejsze postaci z plemienia Nawahów), bohatera zdecydowanie nietuzinkowego, który balansował między światem Indian a rzeczywistością amerykańskiego kolonializmu. Sides, przez pryzmat Carsona, stara się więc
opowiadać o przeszłości Stanów w sposób możliwie wyważony, bezstronny. Stosując nokautujące zagranie, jakim jest „opowiem wam o wielkiej Historii przez pryzmat jednostki”, nie pozwala na łatwe oceny i klarowny podział na dobrych i złych. W swojej książce zmusza czytelnika do myślenia (co coraz rzadsze u autorów) i przedstawia spory fragment niszczącej i niełatwej imperialistycznej historii Stanów.
przemocy. A że poświecić trzeba było najsłabszych i tych stawiających opór, którym zabierało się ziemię i środki do życia, nie miało to większego znaczenia (pułkownik John Washington, który walczył z Indianami napisał w jednym z listów: Nawahowie mają albo nauczyć się żyć godziwie, albo ulec zniszczeniu). Hampton Sides o początkach tworzenia się Stanów (głównie skupia się na XIX wieku) pisze w sposób nad wyraz interesujący i intrygujący, wręcz zawadiacki. W pierwszoplanowej roli obsadził dwuznacznie moralnego uczestnika tamtych wydarzeń – Kita Carsona (a zaraz po nim co świetniejsze postaci z plemienia Nawahów), bohatera zdecydowanie nietuzinkowego, który balansował między światem Indian a rzeczywistością amerykańskiego kolonializmu. Sides, przez pryzmat Carsona, stara się więc
opowiadać o przeszłości Stanów w sposób możliwie wyważony, bezstronny. Stosując nokautujące zagranie, jakim jest „opowiem wam o wielkiej Historii przez pryzmat jednostki”, nie pozwala na łatwe oceny i klarowny podział na dobrych i złych. W swojej książce zmusza czytelnika do myślenia (co coraz rzadsze u autorów) i przedstawia spory fragment niszczącej i niełatwej imperialistycznej historii Stanów.
Nie bez kozery w roli głównej Sides obsadził Kita Carsona właśnie. Carson był prostym i twardym człowiekiem gór, który więcej życia spędził po indiańsku niż na sposób białego człowieka. Był analfabetą, który wszystkie swoje działania (wliczając to zarówno bohaterskie i niebohaterskie czyny) kwitował zdaniem: no i tak zrobiłem. Ożenił się z Indianką, po czym z Indianami walczył. Nie był typem herosa, za to znany był ze swojej konsekwencji i posłuszeństwa. Jego ambiwalentne działanie było podyktowane dziecięcą wręcz lojalnością. Był też do bólu wierny rozkazom amerykańskiego
rządu i, jak sugeruje autor, nie miała rasowej nienawiści do Indian, jak sam twierdził zabijał Indian w uczciwej walce. Carson był człowiekiem, który realnie przyczynił się do podboju Dzikiego Zachodu. Znał indiańskie zwyczaje,
świetnie orientował się w terenie. Niejednego wojskowego dowódcę wyprowadził z tarapatów. Przyjaźnił się z Indianami, ale też nie mógł lub nie potrafił zrozumieć [sic!] rabunkowej działalności plemienia Nawahów. Zresztą przyczynił się walnie, pod czujnym i drapieżnym okiem generała Carleton, do śmierci wielu członków tegoż wojowniczego szczepu. Jego współudział w tworzeniu rezerwatu dla pobratymców Narbony, który okazał się totalnym niewypałem (precyzyjnie: zaplanowaną eksterminacją), był z jego punktu widzenia dziełem miłosierdzia i efektem przemyślanej polityki Waszyngtonu. Nieuchronny konflikt między najeźdźcami a najeżdżanymi jeszcze długo po jego śmierci nie zostanie zresztą w pełni zażegnany.
rządu i, jak sugeruje autor, nie miała rasowej nienawiści do Indian, jak sam twierdził zabijał Indian w uczciwej walce. Carson był człowiekiem, który realnie przyczynił się do podboju Dzikiego Zachodu. Znał indiańskie zwyczaje,
świetnie orientował się w terenie. Niejednego wojskowego dowódcę wyprowadził z tarapatów. Przyjaźnił się z Indianami, ale też nie mógł lub nie potrafił zrozumieć [sic!] rabunkowej działalności plemienia Nawahów. Zresztą przyczynił się walnie, pod czujnym i drapieżnym okiem generała Carleton, do śmierci wielu członków tegoż wojowniczego szczepu. Jego współudział w tworzeniu rezerwatu dla pobratymców Narbony, który okazał się totalnym niewypałem (precyzyjnie: zaplanowaną eksterminacją), był z jego punktu widzenia dziełem miłosierdzia i efektem przemyślanej polityki Waszyngtonu. Nieuchronny konflikt między najeźdźcami a najeżdżanymi jeszcze długo po jego śmierci nie zostanie zresztą w pełni zażegnany.
Sides tytuł swojej książki zaczerpnął z popularnego niegdyś gatunku literackiego „krew i burza”, który „dokumentował” przygody Kita i rozchodził się w gigantycznych nakładach (ewaluował później w western), i który koniec końców wyniósł Carsona na szczyty sławy. Jednak jedyne, co zdaje się łączyć te dwie przestrzenie, to brawurowa fabuła. Książka amerykańskiego historyka to skrupulatna, fascynująca/przerażająca reporterska rzecz o krwawych początkach Stanów, o końcu indiańskiego świata, o przemocy i jej uzasadnieniu, o tym jak łatwo zetrzeć w proch daną kulturę. Praca ta stanowi też doskonałe dokumentalne uzupełnienie „Syna” Meyera, twórczości Cormaca McCarthy’ego, czy tekstów Larry’ego McMurtry’ego.
***
Za książkę dziękuję księgarni Gandalf
Od momentu kiedy przeczytałam "Zjawę" Punke, oraz "Syna" Meyera, wiem, ze ta ksiazka jest absolutnym obowiazkiem jesli chodzi o przeczytanie jej. Nigdy w zyciu nie pomyslalabym, ze moge byc tak zafascynowana historia Ameryki Doskonala recenzja, dziekuje.
Ja również dostrzegam w sobie tę fascynację. I czytam wszystko, dosłownie wszystko, co z tematem związane. Jeszcze przede mną: https://czarne.com.pl/katalog/ksiazki/imperium-ksiezyca-w-pelni
A za dobre słowo bardzo dziękuję 🙂
"Syn", "Krew i burza", "Imperium księżyca", "Zjawa" (słaba literacko) – te książki klarownie się zazębiają (o, na przykład u Sidesa pojawia się m. in. Jim Bridger ze "Zjawy"). Bardzo mnie cieszy ten renesans tematyki Pogranicza. Czekałem na niego od wielu lat. Niegdyś z popularnonaukowych książek były bodaj tylko "Wigwamy, rezerwaty, slumsy". A teraz można na przykład porównać opisy pierwszej bitwy pod Adobe Walls od strony białych (Sides) i od strony Komanczów (Gwynne). Wziąwszy wszystko to razem dostajemy fascynujące tło, dzięki którym na przykład ja, choć siedzę w tej tematyce nieprzerwanie od nastolectwa, dosiedziałem się wielu fascynujących szczegółów – od historii Colta i Texas Rangers, przez obyczaje Komanczów (fenomenalnie opisane w "Synu" i "Imperium…") aż po pierwowzór niektórych epizodów z "Na południe od Brazos" i "Tańczącego z Wilkami". Aha, i "Imperium księżyca" jest jeszcze ciekawsze niż "Krew i burza"!
To wszystko sprowadza się do stwierdzenia, które jest moim odpowiednikiem "Ceterum censeo Carthaginem delendam esse", a mianowicie: pora na tłumaczenia McMurtry'ego – zwłaszcza dwie tetralogie "Lonesome Dove" i "Berrybender Narratives", a także dwa zbiory esejów o Pograniczu!
Z nowo wydanych powieści o pionierach zwróć poza tym uwagę na "Eskortę" Swarthouta. Opowiada o tragicznym losie kobiet – żon pionierów, o których rzadko się pamięta. Mocna, w wielu momentach bardzo przejmująca rzecz.
AAAA…"Imperium…" czeka na półce. Ale radość mi sprawiłeś słowami: Aha, i "Imperium księżyca" jest jeszcze ciekawsze niż "Krew i burza"! 🙂 I też pora na wznowienie "Na południe od Brazos"!
"Eskortę" czytałam i oglądałam – faktycznie b. dobry tekst! 🙂
O, czytałaś "Eskortę", ale na wykazach lektur jej nie masz – sprawdziłem zanim napisałem, żeby nie było 😛
bo nie wszystko tam zapisuję! Ale był to sprytny zabieg 😉
Nawyk zawodowy – bibliotekarska skrupulatność 🙂
chapeau bas! Pisze to ja – była bibliotekarka 🙂
Zawsze mnie fascynowało to, jak USA płynnie łączy w sobie tak krwawą historię z obrazem "land of the free" i całym American Dream. Jak to, że kraj wyrósł na krwi tubylców jest na pewien sposób tak zadufany w sobie i o wielkości, nieskazitelności swej przekonany.
A może, skoro Amerykanie jednak przerażają i mocno się kajają za to co zrobili Indianom, to przeszli rodzaj moralnego katharsis? Choć mam wątpliwości, czy czasem pewne działania nie są na pokaz. Może trochę jak z Merkel i przyjmowaniem uchodźców….trudna sprawa…