Magia amerykańskiego Południa

Lata osiemdziesiąte XX wieku przywitano w Savannah z równym spokojem, jak szalone pięćdziesiąte lata Beat Generation czy późniejsze lata hippisowskiej rewolucji. W tym niewielkim miasteczku, na południu Stanów Zjednoczonych, gdzie życie toczy się nadzwyczaj spokojnie i przewidywalnie, żadne nowe, wywrotowe trendy nie miały i nie mają prawa bytu. Dla konserwatywnych mieszkańców, którzy stanowią zdecydowaną większość, trwanie w wieloletnich ramach tradycji stanowi o sile obywateli stanu Georgia. Autochtoni za nic mają kolejne ustawy o zniesieniu segregacji rasowej czy prawa homoseksualnych członków społeczeństwa do równego traktowania. Savannah to zamknięty świat, ale też na swój wywrotowy sposób, magiczny i melancholijny, gdzie wierzenia voodoo przeplatają się ze świetnie zorganizowanym przyjęciem brydżowym, gdzie dobrą whisky niezmiennie od kilkuset lat popija się w okazałej rezydencji, w samym środku plantacji bawełny i w końcu, gdzie właściciel niewidzialnego psa jest traktowany z równą powagą, co rokroczne wydarzenie towarzyskie – bal debiutantek. Niezwykła to rzeczywistość, w którą z rosnącym zainteresowaniem wkracza John Kelso, dziennikarz z Nowego Yorku, przybyły do miasta po to, by opisać bożonarodzeniowy bal, wydawany przez najznakomitszego (czytaj: najbogatszego) członka miejskiej socjety – Johna Williamsa. Bal, który stanowi centralny punkt książki „Północ w ogrodzie dobra i zła” Johna Berendta.

John Keslo, główny bohater i zarazem narrator książki, to przybysz z zewnątrz. Nowojorczyk zafascynowany odmiennością i specyfiką Południa. Z nieukrywaną fascynacją przygląda się mieszkańcom miasteczka, tworząc na podstawie ich życiorysów różnorodne mikropowieści. Mamy więc czarnoskórą Chablis. Fascynującą i pociągającą kobietę, artystkę sceny erotycznej, która sporą dawką hormonów walczy o swoją żeńską stronę osobowości. Mamy także Luthera Diggersa, nieobliczalnego ekscentryka przechadzającego się z muchami na smyczy – nitkach przyczepionych do klapy marynarki, który grozi miastu, że tajemniczą substancją otruje wszystkich jego obywateli. I jest też Joe Odom – niepoprawny optymista, wieczny chłopiec, prawnik, który mimo wielu malwersacji finansowych bez problemu zdobywa przychylność każdej napotkanej istoty ludzkiej. W końcu jest i John Williams. Bogacz oraz koneser antyków, który postrzelił swojego dużo młodszego kochanka podczas sprzeczki i któremu przyjdzie zmierzyć się z niechęcią i uprzedzeniami miejscowych notabli. Trzykrotny proces Williamsa stanie się dla Johnego Keslo pretekstem do nakreślenie ciekawego i niebanalnego obrazu mieszkańców Savannah.

Proza Berendta to nietuzinkowy obraz konfederackiego Południa. Mieszkańcy opisani przez rasowego Jankesa – narratora, mimo całej palety przywar i sporej dawki konserwatywnego uporu, zyskują status wyjątkowych, a co za tym idzie, godnych zainteresowania i opisu. Spectrum postaci, które pojawiają się na stronach książki – począwszy od najlepszych nazwisk, a skończywszy na osobach z miejscowego półświatka, czyni powieść amerykańskiego pisarza niezwykle interesującą. Tym bardziej, że obok magii i fascynacji pojawia się na stronach wydawnictwa również miejsce na nakreślenie czynników problematycznych i dwuznacznych, tj. nietolerancji, nepotyzmu, przekupstwa i licznych malwersacji finansowych – zbyt wiele, aby wszystkie wymienić. I być może, tekst autora nie należy do najwybitniejszych gatunkowo, to jednak „Północ w ogrodzie dobra i zła” czyta się sprawnie, z rosnącym zainteresowaniem. Może nie jednym tchem, lecz z refleksyjnym i przeciągłym, głębokim oddechem.

***

Recenzja opublikowana pierwotnie na portalu „Lubimy Czytać”

6 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *