Fascynuje i przeraża mnie, przede wszystkim jednak przeraża, fanatyzm religijny. Niezwykle interesująca wydaje się jednak świadomość tego, co czuje/myśli człowiek, który potrafi oddać się pewnej idei bez reszty, totalnie, żeby nie powiedzieć bezrefleksyjnie. Jak to jest widzieć świat w kolorach czerni i bieli? Pytań jest wiele, a każda z odpowiedzi niewystarczająco mnie satysfakcjonuje – przynajmniej te, które wynikają z mojego osobniczego doświadczenia. Piszę to, jako osoba, której niełatwo było i nadal nie jest, wytrzymać w jakiejkolwiek grupie: kolonijnej, harcerskiej, religijnej, kółku dziennikarskim etc. I pewnie wynika to, po części z mojego na wskroś samotniczego charakteru, ale także z braku genu, który pozwoliłby mi na zupełnie oddanie się jakiemuś założeniu bez zadawania pytań, bez choćby szczypty sceptycyzmu. Ty samym wyjątkowo trudno zrozumieć mi zwolenników sekty/religii/wyznania/teorii psychologicznej, którzy swoje życie oddali w ręce pisarza s-f i fantastyki średniej klasy (na boga! nomen omen) L. Rona Hubbarda[1]. Ale jest (na szczęście) książka Wrighta, która zdaje się odpowiadać na większość moich i pewnie Państwa pytań.
U podstaw każdego z wielkich systemów wiary leży mit i cuda – pisze autor w epilogu książki. Statki kosmiczne, życie na Marsie, incydent Xenu itd. – zjawiska te nie dziwią żadnego z zwolenników scjentologii, a u przeciwników budzą uśmiech politowania. Ale czy w innych ruchach religijnych nie jest analogicznie (może chodzi tu o wspomnianą przez autora potrzebę dystansu czasowego)? Wszystkie religie świata mają jakiś pierwiastek cudowności – i o tym też, między innymi, wspomina w książce dziennikarz „New Yorkera”. Poza tym skupia się na charyzmie i demaskacji założyciela ruchu i jego następcy Davidzie Miscavige (zresztą polecam wygooglować sobie obu panów – na wskroś interesujące persony, także wizualnie). Skrupulatnie opisuje historię ruchu, śledzi nadużycia, skupia się na członkach – celebrytach (m.in. Tom Cruise, John Travolta), pyta i poszukuje, starając się utrzymać jak najbliżej granic obiektywizmu (o ile to w ogóle możliwe, bo i tak podskórnie czujemy, że książka ta nie powstała dla czci i chwały scjentologów).
Droga do wyzwolenia to kawał dobrej reporterskiej roboty, która zostawia dużo swobody na myśli i interpretacje czytelnika (a takie kąski lubię najbardziej). Opisuje zjawisko, które dla polskiego odbiorcy teoretycznie nie powinno być w żaden sposób interesujące, a jednak jest! W dużej mierze to zasługa doskonałego pióra Wrighta. Reportaż tego amerykańskiego dziennikarza czyta się bowiem, jak fascynującą powieść, niech będzie, że science fiction.
[1] Czytanie książek uczy. Dopiero z lektury „Drogi do wyzwolenia” dowiedziałam się, że termin „pulp fiction” oznacza tanie, wydawane na papierze gorszej jakości książki.
***