Tarantino polskiej powieści

Bezprecedensowy jest ten Ostachowicz. Jego osoba (naprawdę chciałam i mocno trzymałam kciuki, żeby otrzymał tę forsę z PKN Orlen. Przynajmniej był cień szansy, że jako literat inaczej/mądrzej ją spożytkuje), ale przede wszystkim jego pisarstwo – wszystko jest w nim niebanalne i interesujące. Bo gdyby tak przyłożyć do powieści Ostachowicza miarę krytycznoliteracką, to ze świecą szukać na polskim podwórku drugiej takiej twórczości (no może ciut, ciut Ignacy Karpowicz, ale tylko troszkę, raczej w cieniu), trudno też o klasyfikację. Gdyż to, co autor wyczynia z materią tekstu, to istna ekwilibrystyka gatunkowa i językowa. W „Zielonej wyspie” aż skrzy się od czarnego humoru, a horror i thriller gładko przechodzą w powieść obyczajową i momentami można odnieść wrażenie, że czytamy utkany z krwi i kości melodramat. Wszystkie te sztuczki to jednak tylko precyzyjnie nakreślony sztafaż, bowiem jak już dojdziemy do samego jądra opowieści, przestaje być zabawnie i wesoło. Ale na przystawkę otrzymujemy to:

Ale faceci są tępi – przemówiła w końcu. – Jak ja zazdroszczę lesbijkom. – Wstała z trudem z leżaka, wymierzyła palec wskazujący w horyzont z kłębiącymi się ciemnymi chmurami. – Ostrzegam! Jeśli do Gwiazdki nie poznam mężczyzny mądrzejszego od kota mojej pierwszej teściowej, to znajdę sobie kobietę! Wyobraziła sobie, jak, hen, hen na kole podbiegunowym Święty Mikołaj rozkłada bezradnie ręce.

„Zielona wyspa” to traktat o samotności (ach te problemu bogatego, współczesnego świata!). O niemożności porozumienia się i braku akceptacji samego siebie i swojego otoczenia. Temat istotny i ważny, ale autor nie byłby sobą, gdyby opowiedział o nim w klasyczny sposób. Główną bohaterką powieści jest więc neurotyczna i na wskroś zakręcona Magda [kiedyś Sylwia], która w obliczu drugiego rozwodu postanawia udać się na odizolowaną od świata wyspę. Obłóczona jak wielbłąd dwugarbny lekami, psychotropami i poczuciem bezkarności ma zamiar spędzić cudowne dwa tygodnie w tej specyficznej samotni. Jednak już pierwszego dnia pobytu na jej drodze staje tajemniczy Jarosław Zając (jak zauważa sama bohaterka: Polacy są wszędzie!), który także podobno szuka swojego miejsca we wszechświecie.

Gdzieś w okolicach końca powieści Magda konkluduje:

Człowiek musi kogoś mieć. Jeśli nie chce mieć dziecka, nie może mieć męża, to może chociaż mieć własnego śmiertelnego wroga. Chcesz? Jesteś jedynym kandydatem.

Lubię i cenię prozę Ostachowicza. Bo bardzo dobrej „Nocy żywych Żydów”, otrzymaliśmy (my czytelnicy!) równie dobry tekst. Lekkość pióra, mariaż kulturowych nawiązań i powiązań, ironia i dystans sprawiają, że trudno choć na chwilę porzucić lekturę „Zielonej wyspy”. Polecam mocno!

***

Za książkę dziękuję Wydawnictwu W.A.B.

9 komentarzy

  1. Niestety ja tej prozie nie podołałam – choć podczas lektury gdzieś podskórnie czułam, że o coś chodzi, że jakiś jest sens, nie byłam w stanie dotknąć go tak całkowicie. Na jaw wyszło zbyt małe doświadczenie z prozą ambitną. Za jakiś czas spróbuję znów.

  2. Po pierwsze, kocham Florence! <3
    Po drugie: wielbię Ostachowicza. "Noc żywych Żydów" to jedna z moich ulubionych książek. A ponadto, jak zauważyłaś, faktycznie ma trochę z Karpowicza, choć, moim zdaniem, bliżej mu do Vargi ("Nagrobek z Lastryko" i "Noc żywych Żydów" są do siebie naprawdę podobne, więc polecam). Próbuję teraz natrafić na książkę, którą Ostachowicz napisał pod pseudonimem Julian Rebes. Może mi się uda, ale podejrzewam, że wcześniej sięgnę po "Zieloną Wyspę", która wabi mnie do siebie już od dłuższego czasu.

    Dzięki za polecenie i serdecznie pozdrawiam!

    1. Flroence! 🙂 Dawno nie czytałam Vargi, raptem kilka pierwszych jego tekstów. Choć felietony "DF" cenie i regularnie do nich zaglądam 🙂
      O! jestem ciekawa tych powieści napisanych pod pseudonimem! 🙂
      Serdeczności! 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *