Kilka słów o dobrej, amerykańskiej powieści…

„Co widziały wrony” Ann-Marie MacDonald
Co lub kto jest największym skarbem pisarza? Odpowiedź jest oczywista – największym skarbem pisarza jest ufny i konsekwentny Czytelnik, który nie odłoży książki po 50 marnych i nudnych stronach, lecz będzie brnął dalej w oporną materię tekstu. Czytelnik, którego świadomość, że poprzednia książka właśnie czytanego autora była na tyle dobra, że warto wydążyć wolę i umysł i przebrnąć przez 842 stron publikacji. Ann-Marie MacDonald – ma cholerne szczęście, że ma mnie (no i kilka tysięcy innych, szalonych i upartych fanów).
„Co widziały wrony” to książka, którą koniecznie musiałam przeczytać. Czułam się zobligowana po rewelacyjnym i powalającym „Zapachu cedru” – pierwszym wydawniczym sukcesie MacDonald, który był dla mnie bardzo ważnym i poruszającym tekstem.  Pomyślałam więc, że „Co widziały wrony” będzie równie cudowną literacką ucztą. Ale w tym przypadku – obiad niby smakował – trzymając się metaforyki kulinarnej,  ale zabrakło deseru.
Ale od początku…
Książka MacDonald to historia pewnej kanadyjskiej, idealnej rodziny. Dwójka kochających rodziców – Mimi i Jack, dwójka wspaniałych dzieci  – Madeleine i Mike. Jest rok 1963. Wojna niedawno się zakończyła, trwa wyścig zbrojeń. Rzeczywistość przesiąknięta jest poczuciem ulgi, że wszystko co najgorsze już minęło a poczuciem ciągłego zagrożenia ze strony ZSRR. Rodzina McCarthy właśnie przeprowadza się do kanadyjskiej bazy wojskowej, gdzie trawniki są zawsze równo przystrzyżone a domki tak podobne to siebie, że łatwo się zgubić przybyszowi z zewnątrz. Główną bohaterką tej książki jest niewątpliwie Madeleine. Ośmioletnia dziewczynka z której perspektywy poznajemy otaczającą, z pozoru bezpieczną rzeczywistość. Dorośli według niej są jej strażnikami. Jednakże to właśnie z ich strony dziewczynka doznaje największej krzywdy. Spokojna okolica to mit. Finałem tragicznych wydarzeń jest śmierć przyjaciółki Madeleine – Claire. Oskarżenie niewinnego chłopca z sąsiedztwa – Ricky’ego. Zdarzenia zaczynają toczyć się lawinowo, z zawrotnym tempie. No i jest jeszcze Jack – drugi, poboczny narrator. Świat widziany oczami dorosłego. Jakże różny o tego dziecięcego. I pierwszoplanowe, wszędobylskie niezrozumienie tych dwóch światów. Porażające.
Publikacja Kanadyjki to monumentalne i wielowątkowe dzieło. Ponownie zachwyca styl pisarki – czujemy, wręcz oddychamy światem książki. Obrazowe i sugestywne pisarstwo autorki sprawia, że utożsamiamy się z Madeleine i Jackiem. Język książki to literacki majstersztyk (wielki szacunek dla tłumacza tekstu – Sławomira Studniarza). Dzięki nieskazitelnej technice – możliwy był niezwykły efekt – działo, które przedstawia w pełnym świetle trudną tematykę przemocy seksualnej względem dzieci. Dzieci, które same są ofiarami i które odarte w brutalny sposób z niewinności same potrafią zadać ból.
„Co widziały wrony” to w miarę spójny tekst. W miarę, gdyż wiele traci w końcowych partiach, będących zapisem dorosłego już życia Madeleine. Jakoby autorce zabrakło pomysłu na zakończenie, finał. Brak tu napięcia, czy tak wyczuwalnej w pierwszej części książki gęstej atmosfery niewiadomego. No i przydługi początek. Gdzie ten deser?
Jednakże polecam książkę Ann-Marie Macdonald. To ważny tekst, szczególnie dla osób, które lubią postrzegać świat w czarnobiałych barwach. Bowiem za wspaniałą fasadą często rozgrywa się prawdziwy dramat. Wiele odcieni szarości. Wystarczy tylko/aż być spostrzegawczym …
Na koniec warto dodać, że inspiracją do napisania książki „Co widziały wrony” prawdziwa historia niewinnie skazanego – Stephena Truscotta.
Czytanie a kontekst
Być może „Zapach cedru” zachwycał, gdyż czytałam go pomiędzy kiepską Picoult i nudną Marininą.
Być może wyżej zrecenzowanej książce przyszło się zmierzyć z nierównym przeciwnikiem – literaturą faktu.
Duży znak zapytania. Duży.                                                                          

18 komentarzy

  1. Dla mnie "Zapach cedru" jest … średni (no nie zachwycił mnie zupełnie), za to "Co widziały wrony" to powieść absolutnie genialna – ma wszystko to, co jest potrzebne, do tego po mistrzowsku oddana psychika dziecka i znakomite kreowanie atmosfery – ta zmiana z początkowej sielanki … (jeśli masz ochotę to zapraszam do przeczytania mojej recenzji: http://mojeprzemiany.blox.pl/2010/02/Co-widzialy-wrony-Ann-Marie-MacDonald.html). Aczkolwiek zgadzam się, że druga część słabsza.
    Pozdrawiam 🙂

  2. Bsmietanka-
    gorąco polecam "Zapach Cedru".
    Może masz racje, przy wybitnej powieści kontekst nie ma znaczenia. Trudna sprawa 🙂 Serdeczności 🙂

    Maniaczytania – "Zapach cedru" w moim przypadku – genialny. Chociaż jak widać po powyższych komentarzach zdania podzielone 🙂 Masz racje – przedstawienie świata oczami dziecka – absolutnie rewelacyjne.
    Serdeczności 🙂

  3. Ja pomyślałam o "Białej wstążce" Hanekego. Pewnie jest tak, że film, który mi się skojarzył, jest z zupełnie innej materii utkany niż proza MacDonald. Ale: atmosfera niepokoju i tajemnicy, zło czające się w dzieciach, ofiary, które same mogą być niebezpieczne, przepaść między światem dorosłych i dzieci. U Hanekego akcent na to, co pozostaje w dziecku, które wyrosło w chłodzie i wiszącej w powietrzu karze. Na pewno to dwa różne światy. Ale temat tu i tam analogiczny – i słusznie mówisz, że mocny.
    Obiad bez deseru, też obiad.:)

    ren

  4. Tamaryszku – Ren –
    analogia jak najbardziej trafiona. Ta sama niepokojaca rzeczywistość. U MacDonald punkt cieżkości osadzony jest bardziej na samym dziecku, jego niewinności lub jej braku. Mocna książka, lecz tak jak napisałam z bewnymi słabszymi momentami.
    Ale co się najadłam to moje, fakt :)Pozdrawiam

  5. Ann-
    ja coraz bardziej także preferuję książki olbrzymie. Zgadzam się, stajesz się częścią świata o którym czytasz. To rewelacyjne uczucie, na tych chyba także polega magia literatury. A książkę autorki polecam, jak również – "Zapach cedru" 🙂 Serdeczności :0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *